Michał Białoński, eurosport.interia.pl: Jakich cudów trzeba dokonywać ze swoim ciałem, by na ściance wspinaczkowej wyglądać jak człowiek-pająk, odporny na działanie grawitacji? Aleksandra Rudzińska, mistrzyni świata we wspinaczce na czas: - Te cuda to ogrom pracy. Do poziomu, na którym jestem teraz dochodziłam przez długich 11 lat, w trakcie których poświęciłam się wspinaniu, czyli cały okres juniorski i seniorski, wszystkie starty na poziomie krajowym i międzynarodowym zaowocowały tym sukcesem, jaki odniosłam wczoraj, w Austrii. Jakie były początki, w jaki sposób złapała pani bakcyla do wspinania? - W okresie gdy byłam pływaczką, wspinaniem zaraziła mnie moja starsza siostra Małgorzata, która ciągle z zawodów wracała z medalami i pucharami. Patrzyłam na nią z podziwem i stwierdziłam, że też bym tak chciała. Gdy poszłam do gimnazjum XI w Lublinie okazało się, że działa tam klub wspinaczkowy Skarpa. Wstąpiłam do niego i zaczęłam regularne treningi. Od czterech lat jestem w innym klubie - KW Kotłownia. W jakim stopniu pomogło pani pływanie? Z pewnością miała pani dzięki niemu dobrze rozwinięte górne partie mięśni. - Zaczęłam pływać w wieku siedmiu lat, więc ten sport rozwinął mnie dobrze od strony fizycznej i rozwinął moją koordynację ruchową, a we wspinaniu na czas to bardzo ważny element. Na ile ciężki jest to sport, ile czasu musi mu pani poświęcać? - Mój typowy tydzień wygląda tak, że mam cztery treningi na siłowni i trzy-cztery na ścianie wspinaczkowej. Oprócz trenowania moim obowiązkiem jest też praca. Jestem wuefistką w szkole, w ramach zajęć wychowania fizycznego prowadzę zajęcia na ściance. Oprócz tego wieczorami daję indywidualne lekcje wspinania. W październiku zaczynam studia na warszawskiej AWF. I bez tego mój dzień zaczyna się o godzinie szóstej rano, a kończy o godz. 22. Czyli wspinaczka sportowa nie jest jeszcze na tyle rozwinięta, by mogła z niej się utrzymać mistrzyni świata? - Można z niej czerpać pewne profity, ale nie są to pieniądze, za które można przeżyć. Każdy z nas musi szukać pracy, by móc się rozwijać. Ja mam to szczęście, że pracuję w obszarze swojej pasji, daję radę to połączyć z profesjonalnym uprawianiem sportu, choć nie jest lekko. Na razie pracuję od rana do wieczora przez pięć dni w tygodniu. Dotychczas weekend miałam odpoczynkowy, ale to się skończy już w październiku, z uwagi na studia zaoczne. Czy sezon na ściance jest uciążliwy? - W zasadzie od dwóch sezonów byłam nastawiona na mistrzostwa świata w Innsbrucku. Dlatego selektywnie podchodziłam do zawodów, w których startowałam. Po MŚ rozegranych w Paryżu dwa lata temu poczułam się bardzo zmęczona, przeciążona tym wszystkim. Wówczas podjęłam decyzję, żeby trenować nadal, ale trochę odpuścić starty, bo chciałam się skupić na MŚ w Austrii. W ubiegłym roku startowałam tylko na mistrzostwach Europy i na World Games (Igrzyska sportów nieolimpijskich - przyp. red.), na dodatek na tych pierwszych doznałam kontuzji. W tym roku startowałam na zawodach Masters w Japonii, na które zostałam zaproszona. Po nich wybrałam jedną edycję Pucharu Świata w Chamonix i teraz przyszedł czas na Innsbruck. Normalnie mój sezon trwa od maja do października, zazwyczaj zawody Pucharu Świata są raz w miesiącu. Co jest ważniejsze w pani konkurencji - technika czy siła mięśni? - W mojej konkurencji - wspinaczka na czas ważne są: siła, płynąca z niej moc, przekierowanie jej w dynamikę i precyzja, do tego płynność, umiejętność skupienia się, wycieszenia emocji. "Czasówka" jest najtrudniejszą konkurencją przede wszystkim mentalnie. Tu nie chodzi o siłę, bo nasze wspinanie trwa stosunkowo krótko, tylko bardziej o mentalność, żeby nie popełnić błędu, bo on nas często dyskwalifikuje. Ważna jest technika? - Ścianka na każdych zawodach jest taka sama, droga do bicia rekordów świata podobna. Każdy z zawodników ma swój sposób do jej przejścia. Znamy ją na pamięć, pokonywaliśmy ją już setki, jeśli nie tysiące razy i bazujemy na ... Automatyzmach? - Tak, "automatem" lecimy i z tego się biorą czasami błędy. My nie myślimy podczas wspinaczki, robimy swoje rzeczy, to, co mamy wyćwiczone podczas treningów. Z czego wynika fenomen, że Polki są tak mocne we wspinaniu na czas? Obsadziłyście panie cztery na pięć pierwszych miejsc podczas MŚ! - Czwartek był historycznym dniem dla Polski, bo pierwszy raz zdobyliśmy mistrzostwo świata wśród kobiet, pierwszy raz w historii mieliśmy polski finał we wspinaniu na czas, no i po raz pierwszy mieliśmy tyle Polek w pierwszej piątce. Zazwyczaj to Rosjanki dominują. W sporej mierze te sukcesy wynikają z tradycji. Wspinanie na czas u nas ma piękną kartę: zapisywać ją zaczęła Renata Piszczek, potem pałeczkę przejęła Edyta Ropek. Tradycje mamy wspaniałe, było od kogo się uczyć, czerpać doświadczenie. Wychodzi nam nie najgorzej. Mamy najlepszych sprinterów! Kto panią trenuje? - Od czterech lat Mateusz Mirosław, który prywatnie jest też moim narzeczonym. Ja sama siebie nie trenuję, gdyż moim zdaniem zawodnik sam siebie nie jest w stanie wytrenować, bo po prostu nie jest obiektywny. Mateusz przez te lata uczył się mnie, ja się jego uczyłam, on uczył się na temat trenowania. Przy nim zaczęłam odnosić największe sukcesy, dlatego, że zaczął ze mną pracę od podstaw. Przez ten czas wypracowywaliśmy to, co wczoraj można było zobaczyć. Ma pani plany startowe jeszcze w tym sezonie? - Nie, pora na odpoczynek. Główny plan, jakim były MŚ w Austrii, został zrealizowany. Miałam w planie na ten sezon trzy starty i wszystkie wygrałam. Uważam, że zasłużyłam na odpoczynek, on mi się marzy. Niby miałam tylko trzy starty, ale były bardzo wytężone. W ciągu sezonu poprawiłam swój rekord życiowy o ponad pół sekundy. To jest bardzo duży wysiłek i dla organizmu, i dla psychiki, dlatego nie ma się co dziwić, że występuje już zmęczenie materiału. Pozwoli sobie pani na wyjazd wypoczynkowy? - Na wyjazd wypoczynkowy nie będę mogła sobie pozwolić, gdyż czeka na mnie powrót do pracy w szkole, ale i tak jestem jej wdzięczna za to, że dostałam dodatkowe tygodnie urlopu. Pracodawcy mi sprzyjają. Bez tego by się nie udało. Teraz pani sala treningowa może pękać w szwach, bo na zajęcia u mistrzyni świata będzie chciała ściągnąć połowa Lublina! - (śmiech) Zobaczę, jak to się potoczy. Na razie jestem w Austrii, więc nie wiem, co mnie czeka na miejscu. Jak to się stało, że na początku MŚ w Innsbucku użądliła panią pszczoła? - Brałam udział w eliminacjach w innej konkurencji, w prowadzeniach. Najpierw pokonałam pierwszą drogę, po czym siedziałam pod ścianą i czekałam na drugą drogę. Tymczasem nagle podleciała pszczoła i użądliła mnie w powiekę. Całe szczęście, że odruchowo zdołałam zamknąć oko, bo dostałabym żądło w nie. Dzięki pomocy towarzyszącego nam fizjoterapeuty Łukasza, opuchlizna się szybko rozeszła, od soboty-niedzieli nie było już po niej śladu. Od czwartku do niedzieli Łukasz, swoimi magicznymi mocami, doprowadził mi oko do stanu pierwotnego (śmiech). W Innsbrucku pszczół jest bardzo dużo, musiałam później przed nimi uciekać Skoro wspięła się pani na szczyt, to jaki cel stawia przed sobą teraz? - Utrzymanie się na nim! W przyszłym roku mistrzostwa świata będą rozgrywane pod innym kątem, trójboju. Na dodatek zaplanowano je w Tokio, czyli miejscu następnych igrzysk olimpijskich. Nie będę się skupiała na bronieniu mistrzostwa w tej jednej konkurencji, tylko spróbuję swych sił na poważne w trójboju olimpijskim. Zobaczymy, na ile wyjdzie, ponieważ poziom jest bardzo wysoki, aczkolwiek trzeba sobie stawiać wysokie wyzwania. Rozmawiał: Michał Białoński