Ostatnie tygodnie były bardzo intensywnym czasem w pani życiu - triumf w Wimbledonie, potem liczne wywiady i spotkania. Te obowiązki po sukcesie są przyjemne czy męczące? Iga Świątek: - Wiedzieliśmy, że jeden dzień trzeba będzie poświecić na spotkania z mediami. Byłam tego świadoma i przygotowałam się na to. Mam nadzieję, że teraz będę mogła się już skoncentrować tylko i wyłącznie na treningach, a wywiadów nie będzie już tak dużo, bo mimo wszystko jest to bardzo męczące. W porównaniu np. z sytuacją sprzed roku wydaje się, że czuje się pani coraz lepiej w otoczeniu dziennikarzy... - Wcześniej miałam już styczność z mediami, więc nauczyłam się rozmawiać z nimi. Cieszę się z zainteresowania moją osobą, bo zdaję sobie sprawę, że popularność może otworzyć mi wiele drzwi. A myśl o każdym kolejnym treningu też wywołuje radość? Podobno w przeszłości tata nieraz musiał panią motywować. - Teraz jestem świadoma, po co to robię i zdaję sobie sprawę, że muszę trenować, by osiągnąć sukces. Sama więc, bez namawiania, przychodzę na treningi i ćwiczę na 100 procent, bo zależy mi też na czasie i nie chcę go za dużo tracić. Treningi są codziennością, a przeciwieństwem tego był chyba udział w balu triumfatorów Wimbledonu. Poza zabawą była szansa przyjrzeć się też znanym zawodnikom i osobistościom ze świata tenisa. Czy można powiedzieć, że czegoś się pani wtedy nauczyła? - Miałam okazję nauczyć się chodzić na szpilkach, tańczyć w nich już nie do końca. Myślę, że było to pierwsze takie ogromne i wypełnione przepychem wydarzenie w moim życiu. Nie wiem, czy się jeszcze czegoś wtedy nauczyłam, ale na pewno to tam był pierwszy moment, w którym uświadomiłam sobie, że wygrałam Wimbledon. Czy dobrze się czułam w takim otoczeniu? Właściwie to tak. Myślałam, że się będę stresować, ale uznałam, że skoro zwyciężyłam w Wimbledonie, to zasłużyłam, żeby tam być. Miała pani szansę przed wyjazdem do Czech na kolejny turniej świętować londyński sukces w domu - z rodziną i znajomymi? - Teraz nie było za bardzo czasu, ale myślę, że to mnie jeszcze czeka, bo dostałam takie sygnały od mojego sparingpartnera. Puchar otrzymany za wygranie wielkoszlemowego turnieju będzie miał szczególne miejsce wśród innych wywalczonych dotychczas przez panią trofeów? - Nie, wychodzę z takiego założenia, że lepiej się skupić na przyszłości. Każdy mój tytuł traktuję podobnie. Każdy był dla mnie bardzo trudny do wygrania, więc raczej ten puchar będzie stał ze wszystkimi innymi. Poza wakacjami łączy pani tenis z nauką w szkole. Sprawia to trudność przy coraz większej liczbie imprez i obozów zagranicznych, w których bierze pani udział? - Zazwyczaj uczę się na turniejach. Koleżanki wysyłają mi materiały dotyczące tego, co było omawiane na lekcjach. Nauczyciele też są bardzo pomocni, więc generalnie nie mam z tym problemu. Właściwie po to poszłam do prywatnej szkoły, żeby było trochę łatwiej. Kiedy wracam z turniejów, często jest tak, że to ja proponuję terminy sprawdzianów i mogę je dostosować do swojego grafika startów. Tak samo jest w przypadku treningów. Trenerzy Piotr Sierzputowski i Jolanta Rusin-Krzepota twierdzą, że ma pani trudny charakter... - Potwierdzam, ale myślę: jest trudny, lecz sprzyjający sukcesom. Szkoleniowcy też zgodnie przyznają, że kilkumiesięczna przerwa w ubiegłym roku spowodowana kontuzją kostki okazała się pomocna. W tym względzie też się z nimi pani zgadza? - Na pewno. Wyjście z takiego nieszczęścia, na które nie ma się do końca wpływu, bardzo buduje siłę człowieka. Myślę, że w moim wypadku było tak samo. Czy mimo młodego wieku kiedykolwiek myślała pani o planie B na wypadek, gdyby okazało się, że jednak nie będzie mogła pozwolić sobie na zawodową grę w tenisa? - Na szczęście miałam takie myśli i dlatego głównie chodzę o szkoły. Bo mimo wszystko w sporcie nigdy nic nie wiadomo. Przecież może przytrafić mi się jakaś kontuzja, która pokrzyżuje plany i wtedy warto mieć zdaną maturę i być przygotowanym na studia. W takim wypadku w jakim kierunku chciałaby pani się kształcić? Zająć się poważniej muzyką, która podobno jest pani wielką pasją? - Najlepiej w szkole idą mi matematyka i fizyka. Nie jestem humanistką, raczej wolę przedmioty ścisłe, więc pójdę w tym kierunku. Muzyka to tylko hobby, ale moja przyjaciółka chodzi do szkoły muzycznej i zamierza zostać kompozytorem, więc mam też takich znajomych. Powtarza pani, że chce wygrać wszystkie cztery turnieje wielkoszlemowe jako seniorka. Czy na triumfie w którymś z nich zależy pani najbardziej? - Żadnego nie wyróżniam. Do French Open zawsze będę miała sentyment ze względu na "mączkę". Z drugiej strony jednak Wimbledon ma inną atmosferę. US Open także, więc ciężko porównać te imprezy. Nie żal rezygnacji z występu w tym roku w juniorskim US Open? Przystąpiłaby do niego pani w nowej roli, jako zwyciężczyni Wimbledonu... - Nie, myślę, że to idealny moment, żeby przejść wyżej i zostawić juniorski tenis za sobą. Bo, mimo wszystko, ile można grać w tych samych turniejach? W "dorosłym" tenisie decyzje zawsze należą do zawodnika, który sam opłaca swój sztab. Jak jest w pani przypadku? Ze względu na młody wiek więcej do powiedzenia mają trenerzy lub rodzice? - Trenerzy przedstawiają tak sensowe argumenty, że nie mam nic do gadania. Wszyscy zawodnicy podkreślają, że przejście z rywalizacji juniorskiej do seniorskiej nie jest łatwe. Ile pani brakuje, by być dorosłą, w pełni ukształtowaną tenisistką? - Nie wiem. Chyba nie mnie to oceniać. Powinna się na ten temat chyba wypowiadać jakaś osoba postronna. Myślę, że jestem gotowa i mam nadzieję, że niedługo będę miała okazję to udowodnić. Rozmawiała: Agnieszka Niedziałek