Partner merytoryczny: Eleven Sports

Skomentował 18 medali polskiej kadry. Zdradził swoje marzenie

W Wenezueli musiał radzić sobie z obsługą wozu telewizyjnego, która pracę umilała sobie alkoholem. W Turcji w czasie transmisji musiał ratować głos w niekonwencjonalny sposób. Przede wszystkim jednak skomentował aż 18 medali zdobytych przez polską kadrę. - Siatkówka ustawiła całe moje życie. Namawiają mnie do książek, dzwoniły już dwa wydawnictwa. Ale na razie za książki się nie zabieram, wolę spokojnie robić swoje - mówi Interii Tomasz Swędrowski, komentator Polsatu Sport. Jego głos od ponad 20 lat towarzyszy sukcesom polskich siatkarek i siatkarzy.

Tomasz Swędrowski i jego komentarz od lat towarzyszą sukcesom polskiej siatkówki
Tomasz Swędrowski i jego komentarz od lat towarzyszą sukcesom polskiej siatkówki/PAWEL PIOTROWSKI/ 400mm.pl / NEWSPIX.PL/Newspix

Jubileuszową Galę z okazji 30-lecia Polsatu na żywo prosto z Teatru Wielkiego - Opery Narodowej, będzie można obejrzeć już 6 grudnia o 20:00 na antenie Polsatu, w serwisie Polsat Go oraz Interii.

Damian Gołąb: Pana głos towarzyszy polskiej siatkówce od ponad 20 lat. Dziś trudno sobie bez pana wyobrazić najważniejsze siatkarskie wydarzenia, ale pracę w Polsacie rozpoczął pan chyba od zupełnie innej dyscypliny?

Tomasz Swędrowski, komentator Polsatu Sport: Jestem od zawsze związany z siatkówką, kiedyś w nią grałem. Siatkówka ustawiła w zasadzie całe moje życie i ustawia do teraz. Ale pracowałem przez 25 lat w radiu i robiło się w sporcie różne dyscypliny. Chodziłem oczywiście też na piłkę nożną, występowałem nawet w radiu publicznym w studiu S-13. W Polsacie pojawiłem się w 1999 r. I pierwszą transmisją, przy której pracowałem, była właśnie transmisja piłkarska: Świt Nowy Dwór Mazowiecki - Śląsk Wrocław. Komentowałem to spotkanie wspólnie z Lesławem Ćmikiewiczem.

Ale czas na siatkarskie transmisje przyszedł chyba bardzo szybko, gdy w Polsacie zaczęły się transmisje z meczów polskich klubów siatkarskich w europejskich pucharach.

- Tak, choć na początku nie było to usystematyzowane. Wtedy nie było mowy o prawach do transmisji rozgrywek, to było załatwianie pojedynczych meczów przez nasze szefostwo. Zaczynaliśmy od turnieju w Brzegu Dolnym, współkomentowałem mecze z Hubertem Wagnerem. To było bardzo duże przeżycie. Wiadomo, kim był Wagner, jak wszystko traktował w życiu siatkarskim, jak wymagającym był człowiekiem. Nie wiedziałem, jak to będzie wyglądać przy stoliku komentatorskim. Ale na początek powiedział: “ja byłem dowódcą w siatkówce, przy reprezentacji, ale przy tym stoliku dowódcą jesteś ty." Lody od razu stopniały.

Najczęściej jeździliśmy na mecze w pucharach AZS-u Częstochowa, potem pojedyncze mecze ligowe. To się zaczęło z czasem systematyzować. Pierwszą dużą imprezą, którą pokazywaliśmy, były mistrzostwa świata kobiet w 2002 r. Nasza reprezentacja jeszcze nie za bardzo tam zaistniała i nikt nie przypuszczał, że rok później będzie taki sukces - mistrzostwo Europy. Ale z MŚ 2002 zapamiętałem finał z Berlina, Włochy - Stany Zjednoczone. USA prowadziło 2:0, Włoszki wygrały 3:2. Do tej pory powtarzam, że to jeden z najlepszych meczów żeńskiej siatkówki, jaki widziałem.

"Złotka" i pierwszy skomentowany medal. "Andrzej Niemczyk? Nie było nikogo podobnego"

Dzisiaj, myśląc o sukcesach polskiej siatkówki, mamy przed oczami przede wszystkim medale męskiej kadry. Ale pierwsze naprawdę duże sukcesy w tym wieku, które pan skomentował, były związane z żeńską kadrą i słynnymi "Złotkami".

- Rok 2003 to był wielki sukces, także Polsatu. Wiem, jak sprawa tych mistrzostw do końca się ważyła. Już pięć razy jechałem do Turcji i pięć razy nie jechałem. A chodziło wtedy o śmieszne dzisiaj pieniądze, takie były czasy. Wreszcie pojechałem do tej Turcji, a sukces był ogromny. To był pierwszy medal, który skomentowałem, pierwszy medal Polsatu. Reprezentacji żeńskiej - o panach wtedy nikt nie mówił, byliśmy daleko w tyle.

Sebastian Świderski: Ludzie siatkówki pokazali swoją wielkość. WIDEO (Polsat Sport)/Polsat Sport/Polsat Sport

"Złotka" zdobyły mistrzostwo także dwa lata później, to sukcesy trenera Andrzeja Niemczyka. Jak z punktu widzenia dziennikarza, komentatora wyglądała współpraca z tym szkoleniowcem? To była charyzmatyczna osobowość.

- Objechałem z trenerem kawałek świata, po mistrzostwach Europy był przecież Puchar Świata. To niesamowita postać, ale też z różnych względów kontrowersyjna. Może teraz nie ma co o tym mówić. Kiedy przychodziło do meczu, miał niesamowity wpływ na te dziewczyny. Od tamtej pory nie było nikogo podobnego. Być może teraz trochę podobnie jest ze Stefano Lavarinim, ale chyba nie ma aż takiego wpływu na zawodniczki. Trener Niemczyk umiał się dogadać z siatkarkami. Sam powiedział, że w pracy z kobietami niekoniecznie trzeba być fachowcem od samej siatkówki, ale bardzo dobrym psychologiem.

I siatkarki po wielu porażkach polskich drużyn nagle zdobyły mistrzostwo Europy. Ktoś powiedział, że Andrzej Niemczyk sam nie wie, jak to się stało. Ale myślę, że ta ekipa zbudowała się na tych mistrzostwach.

Niemczyka bronią medale. Poza siatkówką czasami był jednak człowiekiem nieprzewidywalnym. Potrafił się schować i nie było go wtedy, kiedy powinien być. Taka to była postać: wielka, barwna, kolorowa. Nie da się go zaszufladkować.

Zdobył dwa medale, to były wielkie dni polskiej żeńskiej siatkówki. Miejmy nadzieję, że powoli będziemy do tego nawiązywać.

Jeździł pan za reprezentacją siatkarek, ale z czasem również siatkarzy w trakcie Ligi Światowej. Czy 15-20 lat temu warunki do komentowania mocno różniły się od tych dzisiejszych?

- W różnych krajach to wyglądało naprawdę różnie. Niektórzy byli zupełnie nieprzygotowani. Do dziś wspominam wyjazd z kadrą na Ligę Światową do Wenezueli. Nie było porównania z tym, co mieliśmy do zaproponowania w naszym kraju. Teraz wszyscy do nas nawiązują z techniką i sposobem pokazywania spotkań. Nie na darmo Polsat jest wyróżniany na wielkich światowych imprezach dotyczących telewizji, właśnie za sposób transmitowania meczów.

Wtedy w Wenezueli okazało się, że wóz telewizji wygląda jak zaadaptowany do prowadzenia transmisji amerykański szkolny autobus. A połowa jego obsługi była pod wpływem alkoholu. Dzwoniłem do Warszawy opowiedzieć, jaka jest sytuacja. Dostałem kody na satelitę, które musiałem sam "wklepać". Dźwięk szedł wtedy do Warszawy przez Stany Zjednoczone i Szwajcarię. Jakimś cudem udało mi się porozmawiać z jednym człowiekiem i transmisja ruszyła 14 minut później, niż powinna, ale ruszyła.

My wtedy bardzo się przejmowaliśmy, by wszystko było dopięte na ostatni guzik. Przyjeżdżali do nas supervisorzy z dalekich krajów, doczepiali się do linii przesuniętej o centymetr. A w innych krajach czasami ludzie byli zaskoczeni, że za chwilę będzie jakaś impreza. Teraz wygląda to zupełnie inaczej.

Przykładów na problemy z transmisjami pewnie było więcej?

- Wyzwaniem były transmisje z Kuby, z Hawany. Oczywiście nic nie działało, Kubańczycy byli zaskoczeni, że będzie jakaś transmisja. Dopiero supervisor z Anglii zrobił zbiórkę z kubańską telewizją. I wtedy znalazł się stolik, telefon. Teraz jest zupełnie inaczej. My, jako Polsat, wyznaczamy standardy.

Raul Lozano i przełom w polskiej siatkówce. "Ten srebrny medal był jak złoty"

Czy można powiedzieć, że sposób pokazywania siatkówki i organizacji imprez siatkarskich w Polsce sprawił, że cała siatkówka się trochę zmieniła?

- Na pewno się zmieniła. I mamy coś do powiedzenia. Inni widzą, jak to wygląda w Polsce. Nie każdy chce to przenosić na swój grunt, ale od strony technicznej wszystko gra. Kamyczkiem do ogródka, i to dość poważnym, jest jednak to, że nie za bardzo dba się o komentatorów. Czasami odnoszę wrażenie, że FIVB czy CEV komentatorzy sportowi są do niczego niepotrzebni. Ustawiają stanowiska w takich miejscach, by nic nie było widać.

Skandalem były MŚ z 2018 r. We Włoszech stanowiska były ustawione gdzieś na schodach, w rogu hali. Widać było tylko jedną stronę boiska, drugiej trzeba było się domyślać. Do ostatniej minuty przed transmisją była walka, by przestawić stanowisko.

Na szczęście takich sytuacji jest coraz mniej, ale jeszcze jest tu coś do zrobienia. Natomiast technicznie nie ma porównania do tego, co było 20 lat temu. Pewnie niedługo nie będzie żadnych słuchawek ani mikrofonów, a człowiek i tak będzie świetnie słyszany. Przeraża mnie natomiast sztuczna inteligencja, którą chce się wprowadzić zamiast prawdziwych komentatorów. Ale miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie.

Z punktu widzenia rozwoju męskiej siatkówki punktem przełomowym były MŚ w Japonii. Wiele mówi się o tym, że to właśnie w czasach Raula Lozano w polskiej kadrze zapanował profesjonalizm. Jak pan wspomina tamten turniej?

- To był w polskiej siatkówce absolutny przełom. Bez niego nie bylibyśmy w tym miejscu, w którym jesteśmy. Raul Lozano wprowadził rzeczy, które teraz są normalne i nikt o tym nie mówi, ale wtedy wywrócił o 180 stopni całą siatkówkę i przygotowania. Wprowadził dość duży reżim, bez tego jednak nie dałoby się iść dalej. Jeździłem z tym zespołem po świecie i to widziałem. Raul Lozano wyliczył na przykład, że w butach do treningu można przeprowadzić 50 treningów. I był w stanie przerwać zajęcia, gdy okazywało się, że to właśnie 51. trening w konkretnych butach. A kierownik musiał zasuwać po nowe. Takich szczegółów nie można było przegapić, bo Raul był konsekwentny.

Potem wprowadzał sprawy czysto siatkarskie. Inny reżim treningowy, żywienie itd. To było coś nowego. Dzięki temu zdobyliśmy srebrny medal, który był jak złoty - po 32 latach od poprzedniego medalu MŚ. Lozano był człowiekiem niedostępnym. Opuszczał kadrę w nie najlepszej atmosferze. Trochę chyba nie udźwignął sukcesu. Zaczął trochę pouczać siatkarzy, dziennikarzy. Ale teraz, gdy spotykamy się po latach, to zupełnie inny człowiek. Kiedy spotkaliśmy się przy okazji meczów w Chinach, serdecznie się wyściskaliśmy.

Do tamtej kadry i tamtych wydarzeń ma pan największy sentyment? To był pierwszy skomentowany przez pana sukces męskiej reprezentacji.

- Mam sentyment. Nie chcę używać wielkich słów, że to moi przyjaciele, ale na pewno to koledzy, spotykamy się na meczach. Relacje zawsze są dobre. Ja mam szacunek do nich, oni też chyba mają jakiś szacunek do mnie. Patrzę teraz na Michała Winiarskiego, jaki dziś z niego trener. A pamiętam, jakim dowcipnisiem był wtedy w kadrze. Zawsze potrafił rozładować napiętą atmosferę, gdy trzeba było czekać osiem czy dziewięć godzin na lotnisku. Wymyślał jakieś krzyżówki z dziwnymi hasłami. Złoty człowiek. A przede wszystkim był świetny jako gracz. Miło popatrzeć, jak teraz sprawdza się w roli trenera.

Płukanie gardła w czasie transmisji. "Inni myśleli, co ja robię? Czy coś popijam?"

Później kadra oparta jeszcze częściowo na tych samych zawodnikach zdobyła mistrzostwo Europy w 2009 r. Ale turniejem, który szczególnie się zapisał w historii polskiej siatkówki, były MŚ 2014. Sami je zorganizowaliśmy i sami je wygraliśmy. Wielkie zainteresowanie, tłumy przed Spodkiem, wielki finał z Brazylią. To było jedno z największych przeżyć komentatorskich?

- Jeszcze wróciłbym do 2012 r., kiedy wygraliśmy Ligę Światową. To też było ogromne wydarzenie, które pokazało, że w zasadzie możemy wszystko. Ale rok 2014 był specyficzny. Mecz na Stadionie Narodowym przy 50 czy 60 tys. kibiców robił niesamowite wrażenie. Wygraliśmy ten mecz otwarcia, nikt jednak nie stawiał nas w roli faworytów. Potem dwa razy ogrywaliśmy Brazylię, w losowaniu trafiliśmy znów na najsilniejsze drużyny. Wygraliśmy również z nimi, choć przydarzył się jeszcze niespodziewanie ciężki mecz z Vitalem Heynenem, który prowadził wtedy reprezentację Niemiec. A potem niesamowity finał. To były nieprawdopodobne mistrzostwa. Utkwiły mi w pamięci tak, jak te z 2006 r.

Codzienne komentowanie takich turniejów sprawia, że wpada się w trans? Tym bardziej gdy widać, jak tuż obok rośnie mocna drużyna?

- Tak, komentowałem wtedy jeszcze inne mecze. Człowiek nie patrzy wtedy na zmęczenie. Spania jest niedużo, komentowanie do nocy, rano pobudka i znowu do hali. Ale o tym zmęczeniu człowiek nie myśli. To wszystko dopiero "puszcza", kiedy wróci się z takiej imprezy do domu. Wtedy dopiero widać, jak organizm jest osłabiony i ile musiał z siebie dać. Ale to wiemy tylko my, komentatorzy. Czasami ludzie mówią: "a, co to za robota". Oczywiście kocham swój zawód i siatkówkę, to w pewnym sensie przyjemność, ale czasami potrafi dać w kość. Jesteśmy tylko ludźmi. Po takiej imprezie organizm jest osłabiony i trzeba naprawdę uważać, bo można popaść w jakąś chorobę. Było kilka takich przykładów wśród moich kolegów.

Komentatorzy szczególnie muszą dbać o głos. Czasami trudno było sobie z tym poradzić? Np. w czasie fniału z 2014 r. razem z Wojciechem Drzyzgą uderzali już panowie w najwyższe tony...

- Tak, z gardłem trzeba uważać. I o nie dbać. Każdy ma na to swoje sposoby, ja też. Pomaga mi w tym czasem moja koleżanka, doświadczona farmaceutka. Nieraz na długie imprezy zaopatrzała mnie w mikstury do płukania gardła i to pomagało. Ale trzeba pamiętać, że wszystkie zimne napoje, nie mówiąc już o alkoholowych, nie idą w parze z gardłem. Można szybko je "zajechać" i po dwóch dniach turnieju nie da się już komentować. Czasami spotykały mnie trudne sytuacje w środku imprezy. Pamiętam finały Ligi Mistrzów w Turcji z Jastrzębskim Węglem, gdzie trzeba było skomentować cztery mecze. A po dwóch gardło zaczęło mi "siadać", nie wiadomo z jakiego powodu.

Sięgam więc po miksturę, którą miałem w torbie z notatkami. I w czasie transmisji, podczas czasu, zaczynam sobie przepłukiwać gardło. Inni komentatorzy z boku patrzą i myślą, co ja robię? Czy coś popijam, czy biorę jakieś narkotyki, by się stymulować? (śmiech)

A ja po prostu chciałem dotrwać do końca transmisji. Takie sytuacje trzeba przewidzieć i mieć w torbie jakiś mały zestaw.

Najbardziej jest pan kojarzony z komentowania w duecie z Wojciechem Drzyzgą, ale było sporo siatkarskich imprez, które komentował pan samodzielnie. Między komentowaniem siatkówki w pojedynkę i w duecie jest duża różnica?

- Do obu wersji trzeba być dobrze przygotowanym. Można próbować robić transmisję i polegać na swojej pamięci, ale trzeba mieć notatki. Przed mistrzostwami świata w 2006 r. przygotowywałem się chyba przez miesiąc. Szukałem różnych rzeczy, nie było wtedy jeszcze takiego dostępu do wiadomości. Teraz człowiek otworzy telefon i może wszystko sprawdzić, wtedy jeszcze nie do końca. Pracuję z komputerem, mediami społecznościowymi itd., ale jednak papier jest dla mnie święty. Mam pół strychu notatek z różnych imprez. Uporządkowałem sobie dużo rzeczy i wcale nie muszę specjalnie zaglądać do internetu, tylko sięgam do notatek sprzed różnych imprez. To, co człowiek sam sobie wynotuje, jest najcenniejsze. Mogę na tym polegać. W internecie czasami są przekłamania. Co do komentowania w duecie, są współkomentatorzy, którzy się bardzo przygotowują do spotkań. Ale są tacy, co przygotowują się troszkę mniej. I polegają na pierwszym komentatorze.

Jak rozumiem, wtedy jest trochę trudniej.

- Tak. Z Wojtkiem Drzyzgą zrobiliśmy mnóstwo transmisji, bardzo dobrze mi się z nim komentowało. W pewnym momencie byliśmy kojarzeni jako ta para komentujących. Kiedy ma się dobrego współkomentatora, potrafi uzupełnić swoją ciekawostką na temat jakiegoś zawodnika.

Współkomentatorów przez lata było wielu, choćby na meczach ligowych. Który z tych partnerów przy mikrofonie najbardziej pana zaskoczył?

- Na przykład Hubert Wagner słynął z ciętego języka. W pewnym momencie siatkarze zaczęli się bać jego komentarza. Bo potem to wszystko szło w świat. Pamiętam jedno z ważniejszych spotkań klubowych. Powiedziałem o jednym z zagranicznych rozgrywających, że to chłopak, który skończył studia i się doktoryzuje, nie wiadomo, czy nie pójdzie w kierunku nauki. A na to Hubert Wagner: "co z tego, co mu po doktoracie, jak on palcami nie umie odbijać?". Wszystko to poszło na antenie.

Spodek zaczyna się robić włoski. "Będziemy się jeszcze z nimi spotykać"

W ostatnich 20 latach w polskiej siatkówce było mnóstwo barwnych postaci. Jedną z nich, taką, która czasami wzbudzała skrajne emocje, był Vital Heynen. Jak pan wspomina współpracę z tym trenerem? Komentatorów też czasami zaskakiwał tak, jak siatkarzy na treningach?

- Potrafił zaskoczyć. Vital Heynen rozmawiał wtedy, kiedy on chciał, a nie kiedy chcieli komentatorzy. Mimo że byliśmy na jednym wyjeździe przez sześć tygodni. Dochodziło do różnych sytuacji, to wybuchowy człowiek. Parę rzeczy mu się nie podobało, potrafił zrobić o coś awanturę na środku hotelu. Człowiek trudny do współżycia, ale wynik na pewno go obronił, było mistrzostwo świata. Jesteśmy oczywiście w dobrych relacjach, ale potrafił wybuchnąć nie wiadomo z jakiego powodu.

Jesienią po raz czwarty skomentował pan finał mistrzostw świata z udziałem reprezentacji Polski. Ten turniej też dołączy do wyjątkowych wspomnień? Znów finał i medal zdobyty w Polsce, choć z nieco innym zakończeniem niż osiem lat temu.

- Tak, ale trochę się denerwuję, gdy mówię o tych ostatnich mistrzostwach świata. Dla mnie to jest sukces. Zdobywajmy za każdym razem medal, to będę zadowolony do końca swoich dni. Jak słyszę, że wielu ludzi uznało to za porażkę, to chwytam się za głowę. Człowiek bardzo łatwo przyzwyczaja się do dobrego. Była "pompka", że trzeci raz z rzędu będzie złoto, co wcześniej osiągnęły tylko dwie drużyny. Zachowajmy jednak proporcje: nie mówmy, że wicemistrzostwo świata jest porażką.

To były inne MŚ niż w 2014 r. Organizowane naprędce, wiemy, z jakich powodów. Byłem na wielu imprezach w Słowenii i hale były wypełnione. A tu okazało się, że kibice przychodzili tylko na mecze Słowenii. U nas może też nie wszędzie hale były zapełnione, ale ludzi było zdecydowanie więcej. Wiemy, jak w Polsce kocha się siatkówkę. Pewnie leciutki niedosyt został. Kiedy dowiedzieliśmy się, że zagramy z Włochami, wszyscy myśleli, że ich nosem wciągniemy. Bo to młoda drużyna, po przebudowie. Tymczasem Włosi wygrywają wszystko w kategoriach młodzieżowych. Zagrali w finale fantastycznie, mieli do niego dość łatwą drogę. My musieliśmy się bić w pięciosetowych meczach. Nie chcę nikogo tłumaczyć, ale to musiało zostawić ślad na naszej drużynie. W pewnym momencie zabrakło trochę sił, a Włosi mieli akurat dzień konia, byli lepsi.

Żartuję, że Spodek zaczyna powoli robić się włoski, bo zdobyli tam mistrzostwo Europy, a potem świata. Będziemy się jeszcze z nimi spotykać, ale i my mamy mnóstwo młodych chłopaków. Michał Gierżot, Karol Urbanowicz, jest dobry trener. Myślę, że jeszcze w tej siatkówce dużo osiągniemy. Ja już nie będę komentował, a oni będą dalej grać o medale.

Trener Ferdinando De Giorgi żartował nawet, że dla Włochów byłoby idealnie, gdyby igrzyska olimpijskie też były organizowane w Katowicach.

- To nam chyba na razie nie grozi. Ale jeden medal, którego mi brakuje, to właśnie olimpijski.

Chciałem zapytać o marzenie związane z komentowaniem. I chyba mamy odpowiedź.

- Skomentowałem 18 medali reprezentacji, w tym sześć złotych. Doliczyłem się jeszcze sześciu klubowych, łącznie z dwoma złotymi ZAKS-y. To też były fantastyczne chwile. Jednego medalu mi brakuje. Myślałem, że uda się w Japonii, gdy komentowałem mecze w Eurosporcie, w wyniku porozumienia z naszą firmą. Nie wiem, czy będzie mi dane skomentować mecze igrzysk w Paryżu. Ale to byłaby taka klamerka. Tego jednego medalu mi brakuje, w zasadzie wtedy mógłbym już zakończyć.

Natomiast czuję się jeszcze na siłach. Zobaczymy, na ile zdrowie pozwoli, ale tempo jest ogromne. A przecież to już ponad 20 lat.

W telewizji, jeszcze publicznej, zaczynałem w 1998 r., przy mistrzostwach świata. Wtedy szefem był tam Marian Kmita. Potem powiedział mi, że powstaje kanał sportowy. Wszyscy się śmiali, bo nie wiedzieli, co to jest. Miałem wybór, by zostać jako nieznany człowiek w tych przepastnych korytarzach telewizji publicznej, albo iść z nim i robić coś nowego. Dla mnie wybór był prosty.

Na pewno bym go nie zmienił. A przede wszystkim tego, co przeżyłem w związku z siatkówką. Namawiają mnie do książek, dzwoniły już dwa wydawnictwa. Ale na razie za książki się nie zabieram, wolę spokojnie robić swoje.

Rozmawiał Damian Gołąb

INTERIA.PL

Zobacz także

Sportowym okiem