Wszak z samych tylko praw telewizyjnych do pokazywania LM piłkarska centrala Europy odnotowała już rekordowe, wielomiliardowe wpływy i to - jak to się kiedyś mówiło - w twardej walucie. Piłkarska Liga Mistrzów to także przedmiot pożądania prawie wszystkich poważnych telewizji na świecie a popisy Roberta Lewandowskiego Leo Messiego i Cristiano Ronaldo śledzi się w ponad 220 terytoriach całego świata. Wszystko kręci się jak trzeba, pieniędzy do podziału pomiędzy uczestników elitarnych rozgrywek jest coraz więcej i tylko wolnych terminów brak na dalsze rozbudowanie tej dochodowej machiny. Tak czy owak piłkarska Liga Mistrzów to organizacyjny wzór do naśladowania przez inne dyscypliny sportu. Nic zatem dziwnego, że zwłaszcza gry zespołowe, podjęły swoje próby zbudowania własnych zawodów pod szyldem Champions League. Oczywiście to zadanie bardzo trudne, bo i tworzywo jest inne, i popyt nie taki sam jak na piłkarzy, no i w końcu jakość działaczy zasiadająca w europejskich federacjach inna niż w futbolu. Inna znaczy - gorsza. Nie ten światopogląd, nie ten rozmach, nie ta wizja. Jak to się krótko mówi - nie ten rozmiar kapelusza. Próby zostały jednak podjęte i to już naprawdę dobrych parę lat temu. Tak się stało m.in. w przypadku europejskiej siatkówki, piłki ręcznej czy hokeja na lodzie. Szczególnie dwa pierwsze przypadki są nam bliskie, bo nasze kluby radzą sobie w nich bardzo dobrze a nawet, jak to nie tak dawno było z Vive Kielce, potrafią taki puchar zdobyć. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź W przypadku piłki ręcznej widać, że podglądanie piłkarskiej LM dało dobry skutek. Oczywiście to zupełnie inny poziom pieniędzy w obrocie, ale da się zauważyć, że pod względem organizacyjnym i medialnym produkt został zbudowany logicznie z wyraźnym priorytetem komfortu ostatecznego odbiorcy, czyli kibica zasiadającego przed telewizorem lub innym współczesnym ekranem. Co udało się w piłce ręcznej, to już zupełnie nie udało się w siatkówce. I tak do końca nie wiadomo, dlaczego Europejska Federacja Siatkarska CEV zamiast chuchać i dmuchać na swoje dziecko, wyraźnie ma to gdzieś. Dziwi mnie to co najmniej od kilkunastu lat, bo pierwsze edycje powołanej przez CEV w 2000 roku Ligi Mistrzów można było jeszcze tłumaczyć brakiem doświadczenia organizatorów i przypadłościami wieku dziecięcego, ale później już nie. W tym roku mija okrągłe dwadzieścia lat LM CEV, raptem młodszej od piłkarskiej LM tylko o osiem lat, a obie organizacje są dzisiaj na dwóch ekstremalnie oddalonych od siebie biegunach jakości. O ile piłkarska LM miała od samego początku bardzo klarowny system rozgrywek z fazą grupową i następującą po niej fazą play off, o tyle jej siatkarska siostra nie wiedziała i wciąż nie wie, czego chce. System rozgrywek zmieniał się kilkukrotnie ograniczając liczbę startujących zespołów początkowo do 12, później do 16, a jeszcze później do 20, żeby skończyć na 24. Sezon kończył turniej Final Four. I tu ciekawostka, pokazująca specyfikę polityki CEV - do sezonu 2002/2003 do turnieju finałowego kwalifikowały się cztery najlepsze zespoły z fazy play off. Od następnego sezonu już tylko trzy, bo czwartym był gospodarz turnieju, którego sportowe obowiązki ograniczały się tylko do udziału w fazie grupowej rozgrywek. System rozgrywek był skomplikowany, a kwalifikacja do niego jeszcze bardziej, bo od sezonu 2007/2008 CEV wprowadził "dla ułatwienia i klarowności" klubowy ranking federacji krajowych opisujący model kwalifikacji do LM. To jednak nie koniec siatkarskiej paranoi. Otóż niewielu wie, że w odróżnieniu od piłkarskiej LM, gdzie główną zasadą UEFA jest: "zarabiaj pieniądze i dziel się uczciwie ze startującymi klubami", w siatkarskiej LM kluby, którym nie uda się dotrzeć do Final Four do rozgrywek... dopłacają. Tak, tak dopłacają. Już sam fakt, że startujące w siatkarskiej LM kluby muszą wpłacić do kasy CEV tzw. wpisowe w wysokości 25 000 euro jest zaskakujący i niespotykany gdzie indziej. Ale najbardziej rozbawia bonus za pojedyncze zwycięstwo w rozgrywkach w wysokości 10 000 euro, podczas gdy koszty organizacji dwumeczu polskiego zespołu z jakimkolwiek zespołem z Rosji oscylują w granicach 50 000 euro. Czyli po wygraniu dwóch meczów mamy debet na około 30 000 euro! Jak tu związać koniec z końcem? A przecież kasa w CEV jest. I chociaż pewnie nie jest tak zapełniona walutą jak skarbiec UEFA, ale też nie jest pusta. Coś o tym wiem, bo od lat pilnie śledzę choćby wpłaty za prawa do siatkarskiej LM z rynku polskiego. W skali Europy co roku są to grube miliony euro. Dlaczego więc CEV dziaduje? Skąpi, nie chce, nie potrafi? Wszystko jedno, co leży u podstaw takiej postawy, źle to wpływa na jakość rozgrywek. Bo jak wymagać od klubów czegokolwiek skoro praktycznie dopłacają one do swego startu. A na koniec kwiat najpiękniejszy w ogrodzie pomysłów CEV. O ile UEFA staje na głowie, żeby dwie drużyny z jednego kraju nie grały w LM, w tym samym dniu, a już nie daj Boże o tej samej godzinie, o tyle CEV jest to zupełnie obojętne. W tym temacie rządzą lokalne telewizje i to one decydują czy mecz będzie we wtorek, środę lub czwartek, w południe, wczesnym czy późnym wieczorem. Przez dwadzieścia lat istnienia siatkarska Liga Mistrzów nie doczekała się tego co było przez lata święte w piłkarskiej Champions League: gramy wtorek i środa, godzina 20.45 i koniec. Trudno to zrozumieć po tylu latach bicia głową w mur, ale tu trzeba wrzucić kamyczek i do naszego podwórka. Żeby mieć wpływ na politykę CEV w tak oczywistej sprawie jak jakość siatkarskiej Ligi Mistrzów trzeba mieć tam swoich ludzi. Przykre jest to, że w kraju trzykrotnego mistrza Świata, w Polskim Związku Piłki Siatkowej nie ma nikogo odważnego, kto uderzyłby pięścią w stół Prezydenta CEV Aleksandara Boricica i zażądał logiki, i skuteczności w zarządzaniu siatkarską Liga Mistrzów. A dużo naprawdę nie trzeba. Trochę odwagi, no i... trzeba trochę mówić po angielsku. Marian Kmita