Świątynia futbolu przechodzi do historii. "Piękny hołd dla legendy Jana Furtoka"
Ostatni ligowy mecz w historii stadionu przy Bukowej w Katowicach odbędzie się dziś o godz. 17:30, będzie to spotkanie Ekstraklasy, w którym GKS podejmie Lechię Gdańsk. Oba te kluby łączy osoba Pawła Pęczaka, rodowitego "Hanysa", który nad morzem znalazł swe miejsce na ziemi i równie mocno ściska kciuki za oba kluby. Dziś "Pęki" jest trenerem personalnym, nie pracuje w piłce nożnej, dlatego zapewnia że z daleka lepiej widać. Jednocześnie obiecuje, że brzucha nie złapie.
Maciej Słomiński, Interia: W tygodniu dotarła do nas bardzo smutna wiadomość - w wieku 62 lat zmarł Jan Furtok, legendarny piłkarz GKS Katowice. Znaliście się?
Paweł Pęczak, były piłkarz GKS Katowice i Lechii Gdańsk: - Zaczynałem swą przygodę piłkarską w seniorach "Gieksy", gdy Jasiu wrócił do Katowic po wieloletniej przygodzie w Bundeslidze. Bardzo charyzmatyczna postać, pomagał nam młodym na boisku i poza nim. PAN PIŁKORZ - napisz to proszę dużymi literami.
Jak w połowie lat 90. XX wieku wyglądała szatnia piłkarska? Nie chodzi mi bynajmniej o jej budowę tylko o zasady jakie w niej panowały.
- Gdyby wtedy w jednej z komercyjnych stacji był pewien znany program to by musieli przyjeżdżać co tydzień i mieliby audycję o rekordowej oglądalności. To co wtedy się działo, nie miałoby prawa wydarzyć się dziś. Szatnia była naszą świątynią, hermetycznie zamkniętą, nic nie miało prawa wyjść. Biada temu, kto by puścił parę na zewnątrz. Była w niej hierarchia, młody zawodnik musiał mozolnie piąć się po kolejnych szczeblach, aby zaistnieć i zostać zaakceptowanym. Dla młodych to były naprawdę ciężkie czasy, ale starzy wiedzieli co robią, musieli sprawdzić czy mogą na nas liczyć. Szatnia nas kształtowała, a obozy to była jeszcze inna bajka.
Obozy przetrwania?
- Bez przesady, ale pamiętam jak za kadencji trenera Piotra Piekarczyka pojechaliśmy z Arturem Andruszczakiem na nasz pierwszy seniorski obóz. Wtedy nie było w powszechnym użyciu telefonów komórkowych, tylko takie na żetony. Wrzuciłem wtedy ostatnie grosze, które zostały i zadzwoniłem z płaczem do rodziców, żeby mnie zabrali, bo ja chcę do domu.
Taki twardziel płakał?
- Wtedy jeszcze taki twardy nie byłem, stal się dopiero hartowała. Ojciec zaraz wziął słuchawkę: "Ja ci zaraz k...a wrócę. Jesteś Pęczak!". Teraz się śmieję z tego, ale wtedy daleko mi było do śmiechu.
To było jak wojskowa fala?
- Nie było przemocy fizycznej. Szybko zrozumiałem, że to dla naszego dobra, a szatnia przygotuje mnie do bycia piłkarzem. Po kilku semestrach w takiej szkole życia, byłem gotowy do gry w piłce seniorskiej i do dorosłego życia. Dziś jest większe równouprawnienie, wszystko łatwiej przychodzi, ale nie chcę brzmieć jak stary dziad, że kiedyś to było. Dziś też młodzi muszą piłki nosić i sprzęt, my musieliśmy być godzinę przed treningiem, żeby długim kijem zakładać siatki na bramki.
Czego to cię nauczyło?
- Szacunku do drugiego człowieka. Hierarchii. Nic nie mieliśmy za darmo, dlatego to szanowaliśmy. Nie było możliwości, żeby ktoś się spóźnił. Bycie w takiej grupie kształtowało charakter lepiej niż najlepsza szkoła.
Moi koledzy, którzy w podobnym czasie wchodzili do szatni Lechii Gdańsk na początku przebierali się na gaśnicy.
- W "Gieksie" była taka wojskowa kozetka, na której się przebieraliśmy w kilka osób. Na szafkę trzeba było zasłużyć. To była próba charakteru. Przecież byłem piąty czy szósty z młodych w kolejce do grania, byli koledzy lepsi ode mnie piłkarsko, ale nie wytrzymali psychicznie, poddali się po drodze. Ja wytrzymałem i kilka lat pograłem w Ekstraklasie.
Jan Furtok był seniorem tamtej szatni "Gieksy", a kto jej był wiodącą postacią?
- Świętej pamięci Adam Ledwoń, bez dwóch zdań. Moje początki z nim były bardzo trudne. Trener Piekarczyk sam wiele lat spędził w szatni więc doskonale czytał grę. Wszystkie ćwiczenia musiałem robić w parze z nim, musiałem zawsze uważać, żeby nie dostać z łokcia, gdy byliśmy w zwarciu. Adam słynął ze swoich "łokietków". Ale to przy nim nauczyłem się waleczności, tego charakteru, z którego potem byłem znany. Chociaż nienawidziłem go na początku.
Aż tak?
- Tak, bo cały czas mi dokuczał, ale potem zrozumiałem, że u niego to była najwyższa forma uznania, wybrał mnie na swojego następcę. Pamiętam, że oficjalnie mnie namaścił, gdy odchodził do Bayeru Leverkusen. Nie pamiętam gościa, który by przebił "Ledka" pod względem charakteru, walczak na boisku, ale i pierwszy do pomocy jak coś się działo.
Grałem na pozycji forstopera, czyli człowieka od czarnej roboty. Teoretycznie miałem łatwe zadanie, wyszarpać piłkę i oddać do Adama Ledwonia albo Sławka Wojciechowskiego, a oni już zrobili co trzeba z przodu.
Dziś "Gieksa" zagra ostatni raz w lidze na stadionie przy ulicy Bukowej.
- Świątynia futbolu i magiczne miejsce, które dla mnie może równać się tylko z jednym polskim stadionem - tym w Gdańsku przy Traugutta. Trybuny są jak w Anglii bardzo blisko, jak ktoś coś powie na "Blaszoku" to wszystko słychać. Trzeba mieć jaja, żeby tam grać. Nie dziwię się, że "Gieksa" nie mogła przez tyle lat wrócić do Ekstraklasy, jej kibice są bardzo wymagający i jak nie idzie to jadą z tobą strasznie. Cieszę się, że Katowice są w Ekstraklasie, bo na nią zasługują, ale prawda jest taka, że powinny być w niej znacznie, znacznie wcześniej.
Ostatni mecz przy Bukowej: GKS Katowice zagra z Lechią Gdańsk o 17:30
Ktoś rzucił pomysł, aby nowy stadion w Katowicach był imienia Jana Furtoka.
- Los chciał, żeby on odszedł właśnie teraz, tuż przed ostatnim meczem na stadionie, gdzie strzelił tyle pięknych goli i dał tyle emocji. Nie wierzę, żeby to był przypadek. Wydaje mi się, że to jest odpowiedni człowiek, żeby stadion nosił jego imię. To byłby odpowiedni hołd.
W Gdańsku wiemy, że przejście na nowy stadion nie zawsze jest łatwe dla piłkarzy.
- Znam trenera Rafała Góraka, obserwuję jego pracę i jestem przekonany, że on to dobrze poukłada i kibice "Gieksy" nie poczują, że jest jakaś różnica.
Co ma GKS Katowice, który nieźle wszedł w Ekstraklasę czego nie ma Lechia Gdańsk, drugi z twoich klubów, który w zeszłym roku wygrał I ligę a dziś jest na dnie tabeli?
- Nie chcę, żeby te słowa źle zabrzmiały, wiem że dziś świat wygląda inaczej niż kiedyś i się na niego nie obrażam, ale jeżeli na 11 zawodników mamy dziewięciu obcokrajowców, coś jest chyba nie tak. Dziś już nie jestem w piłce i mogę to powiedzieć głośno. Myślę, że równowaga powinna być zachowana.
A nie jest problemem, że w Lechii grają prawie sami młodzi zawodnicy?
- Równowaga, o której mówię dotyczy również wieku. Coś co uchodziło płazem w I lidze, w Ekstraklasie nie przejdzie. Tu jest tzw. "czytanka pana Janka". Żaden z tych piłkarzy nigdy nie był w takiej sytuacji, że przegrał parę meczów z rzędu, oni stracili pewność siebie i nie ma im kto pomóc.
W jednej z rozmów Michał Probierz powiedział mi kiedyś, że każdy Hanys marzy o tym, żeby mieszkać nad morzem. Tobie się udało.
- Trudno mi mówić za wszystkich, ja przyjechałem na chwilę i zostałem na stałe w 2005 r.
To był wtedy trochę szok, że taki piłkarz z Ekstraklasy, niespełna 30-letni przychodzi do beniaminka II ligi. To był wtedy drugi poziom ligowy zgodnie z nazwą.
- Zgłosiłem się do Lechii na ochotnika (śmiech). GKS wtedy spadł z I ligi od razu do IV, ja postanowiłem się odciąć od tego środowiska i zmienić totalnie swoje życie. Byłem wtedy w szkole trenerów w AWF w Gdańsku, gdzie poznałem Marcina Kaczmarka, wtedy szkoleniowca Biało-Zielonych. Zadzwoniłem któregoś dnia do niego w sprawie gry w Lechii, on nie chciał uwierzyć: "Pęki, proszę cię, nie rób sobie jaj ze mnie". Byłem śmiertelnie poważny, zaraz zadzwonił do mnie dyrektor Błażej Jenek, dogadaliśmy się w trzy minuty i wylądowałem w Lechii Gdańsk. To były świetne lata, stawiam je na równi z tymi w Katowicach. W Gdańsku poznałem na swojej drodze świetnych ludzi, przyjaciół na całe życie. Dostałem mnóstwo wsparcia i pomocy, staram się odwdzięczać tym samym.
Muszę cię zapytać o twoje początki w Lechii i mecz z Ruchem Chorzów.
- Tyle lat minęło, a wciąż wszyscy mnie o to pytają! Jeden z pierwszych meczów w Lechii, pełen stadion przy Traugutta, niesamowicie gorąca atmosfera. Przez cały tydzień "Kalka" i "Wojciech" za mną chodzili: "Pęki, pamiętaj, że już nie jesteś w Gieksie, mecz z Ruchem to nie są derby".
Zapomniałeś?
- To było silniejsze ode mnie. Dałem się podpuścić i w 12. minucie meczu walnąłem zawodnika Ruchu, Piotra Petasza. Nie ma się co tłumaczyć, to była głupota. Mam nadzieję, że potem ciężką pracą zatuszowałem ten incydent.
Co miała Lechia trenera Dariusza Kubickiego, że awansowała do Ekstraklasy w 2008 r.? W klubie nie było wielkich pieniędzy, na boisku nie było wielkich wirtuozów, za to w szatni był grzyb na ścianie.
- Odpowiedni ludzie spotkali się we właściwym miejscu i czasie. Zawsze w środę u trenera Kubickiego mieliśmy gierki, pierwszy skład na drugi i nigdy się nie zdarzyło, żeby ktoś wygrał więcej niż dwoma bramkami. 22 zawodników na równym poziomie. Poza tym byliśmy dobrze przygotowani fizycznie, w 60-70 minucie wrzucaliśmy wyższy bieg.
No i przede wszystkim mieliśmy ekipę, która była jednością. Po każdym meczu zawsze spotykaliśmy się w chacie góralskiej na Placu Zebrań Ludowych, z naszymi partnerkami i z dziećmi. Zawsze wszyscy przy jednym stole, to jest najważniejsze, żeby być drużyną. Nikt się nie będzie w szatni kochał, nie braliśmy ze sobą ślubu, ale jak jest szacunek i koleżeństwo to wystarczy. I my to mieliśmy. Mieliśmy w szatni 10 Pawłów Pęczaków, dziś w Lechii nie ma ani jednego.
Niewiele zabrakło, abyś nie zrobił z Lechią awansu do Ekstraklasy.
- Przed sezonem 2007/8 miałem wracać do Katowic. Gdyby nie Darek Krawczyk, to by mnie w Lechii nie było, miałem już praktycznie dogadany kontrakt z GKS. Zostałem w Lechii, czego nie żałuję, bo zrobiliśmy awans, ja ostatnie 10 meczów grałem jako kapitan, super czas.
Meczu w Katowicach na finiszu rozgrywek najbardziej się obawiałem, bo śląski klub to odebrał tak, że go wystawiłem. Szacunek dla kibiców "Gieksy" za tamten mecz, myślałem że będą ze mną jechać, a oni się zachowali jakby mnie tam nie było. Skandowali nazwisko Artura Andruszczaka, a mnie zostawili w spokoju, to było okej, bo myślałem że będą jakieś transparenty, że jestem zdrajcą i takie tam. Po meczu im podziękowałem.
Kibice w Gdańsku wciąż cię pamiętają?
- A wiesz, że tak i to jest bardzo miłe. Myślę, że dlatego że nigdy nie kalkulowałem, zawsze serducho dawałem na boisku i przede wszystkim utożsamiałem się z klubem mimo, że nie byłem stąd. Chyba tym zaskarbiłem sobie sympatię.
Czy czujesz się spełniony jako piłkarz, czy czegoś żałujesz?
- Nie mam mistrzostwa Polski ani meczu w pierwszej reprezentacji, mimo to czuję się spełniony. Takie wspomnienie, rok 1999 Superpuchar, grałem w Amice Wronki przeciw mistrzowi Polski, Wiśle Kraków. Mieliśmy sporo kontuzji, ja byłem po urazie, mimo to trener Stefan Majewski mówi, że zagram od początku. Ja mówię: "trenerze, ale ja z lasu przyjechałem na ten mecz, dawno nie grałem". "Spoko, Pęki dasz radę". Koło 60 minuty zaczęły mnie łapać skurcze, nie mieliśmy już zmian. Co teraz? Trener mówi, żebym szedł do przodu i tam stał. Ktoś mi zagrał piłkę, ja ją puściłem między nogami Kazia Węgrzyna, piękny strzał od słupka, Artur Sarnat piłki nie sięgnął. 1-0 wygraliśmy. Mam Superpuchar i dwa Puchary Polski. W europejskich pucharach pograłem z Herthą Berlin i z Atletico Madryt. Tak, czuję się spełniony.
Byłeś przez jakiś czas trenerem w Akademii Lechii Gdańsk. Jak te twoje śląskie wartości, poczucie hierarchii wypadły w starciu z młodzieżą, która jest inna niż kiedyś?
- Starałem się być jak najlepszym trenerem w Lechii, pracując w duecie z Piotrkiem Wiśniewskim, było nas dwóch nerwowych panów. Spadliśmy z CLJ, ale kilku chłopaków wspięło się na poziom centralny, a przecież o to w tym chodzi. Między innymi: Antek Mikułko, Filip Koperski, Mikołaj Rakowski, Krystian Okoniewski, Patryk Nowakoski, jestem z nich dumny. Kacper Urbański debiutował u nas w CLJ U-19 w wieku 15 lat.
Gdyby dziś ktoś zadzwonił z propozycją trenerską, co byś odpowiedział?
- Nie wiem czy się nadaję. Jestem trenerem personalnym, mam już inne życie. Mam kontakt z byłymi zawodnikami, nieraz przyjeżdżają do mnie na siłownię i robimy jakieś treningi, czuję się doceniony.
Jesteś dziś szczęśliwym człowiekiem, nie będąc w środku środowiska piłkarskiego?
- Spełniam się w innej roli, ale jestem w sporcie cały czas. Teraz mogę sobie pozwolić na to, żeby przypakować, co nie było możliwe gdy grałem w piłkę. Namawiają mnie do grania w oldboyach, ale mam za dużo do stracenia, jakaś kontuzja przy mojej robocie to tak średnio. Jestem szczęśliwym człowiekiem. I dzięki temu moja kobieta jest szczęśliwa. Będąc w piłce przynosiłem te wszystkie zgryzoty do domu.
Widzę, że trochę się uspokoiłeś.
- Myślę, że tak. Już nie jestem taki narwany, kiedyś byle błahostka wytrącała mnie z równowagi. Mądrość przychodzi z wiekiem. Ale bez obaw, Pęki nie zdziadzieje, nie będę miał brzucha. Brzuch to nie ja.