Maciej Słomiński, INTERIA: Jak w Ukrainie został oceniony występ "zbirnej" na Euro 2024? Wasza grupa była najbardziej wyrównana, mieliście tyle punktów co lider, ale odpadliście z turnieju. Ołeksandr Szeweluchin, asystent trenera Lechii Gdańsk: - Niedosyt - to chyba najbardziej odpowiednie słowo, które określa uczucia narodu, selekcjonera Serhija Rebrowa i moje. Sami jesteśmy sobie winni. Drugi mecz ze Słowacją i trzeci z Belgią były w porządku, drużyna pozbierała się po falstarcie i nokaucie 0-3 z Rumunią. W takich turniejach twój los zależy w 70 procentach od pierwszego meczu. Nie wolno czegoś takiego zrobić co zrobiła Ukraina, strzeliliśmy sobie w kolano, a potem chcieliśmy biec ten dystans z przestrzelonym kolanem. Mówi się, że Słowacja z Rumunią zagrała na remis. - Nie chcę o tym mówić. Jeżeli tak było, no to daleko nie zajadą, ale to ich problem. Przede wszystkim możemy mieć pretensje do siebie. Były pomyłki w wyborach personalnych. Jakie? - Numer jeden to wystawienie w bramce Andrija Łunina. Zawodnik wygrał Ligę Mistrzów, chociaż w finale nie zagrał z powodu choroby. Chłopak był w euforii i nie ma się co dziwić, za dużo o nim się pisze, za dużo informacji, głowa nie wytrzymała. Przedłużenie kontraktu z Realem Madryt, za to wstawiono go do składu. Za dużo spadło na jego barki, to było widać, że nie był skoncentrowany. Anatolij Trubin doskonale go zastąpił. Czy trudno gra się w czasie wojny? Puste trybuny, alarmy bombowe i tak dalej. - Gdy Wierchowna Rada podjęła decyzję, żeby liga grała, a prezydent Wołodymyr Zełeński ją podpisał, pomyślałem: "Jaki futbol? Przecież jest wojna." Dziś wiem, że się myliłem. Co mają robić piłkarze i ludzie, którzy pracują w piłkarskich klubach w czasie wojny? Gdyby poszli do wojska, stadiony by niszczały, poza tym co to za żołnierz bez wyszkolenia? Tak jak na boisku, jak ktoś nie umie, tylko przeszkadza. Większy z niego pożytek jak coś zarobi, zapłaci podatki, drony kupi lub pomoc humanitarną. Pan mówi o lidze. - Na pewno by Putin chciał, żeby wszyscy płakali, żeby się pochowali, żeby nikt się nie odzywał. Tego się nie doczeka. Dzięki występowi na Euro 2024 świat znowu usłyszał o Ukrainie, że żyjemy się nie poddajemy. Jak wygląda życie w Kijowie? - Nie może naród wciąż być w ciemnym tunelu, gdzie nie ma światła, tak się nie da żyć. Od wybuchu wojny dwa razy byłem w rodzinnym w Kijowie, gdzie życie toczy się w miarę normalnie. Ludzie siedzą w kawiarenkach, kto chce prowadzi biznes, trudno uwierzyć, że zaraz przyleci rakieta i zrobi spustoszenie. Ludzie się przyzwyczaili? - Chwała temu bohaterskiemu narodowi, że się nie boi. Rok temu poszedłem na mecz ligi okręgowej w Kijowie, spotkać się ze znajomymi. Nagle alarm, drużyny zeszły z placu gry, trzeba się chować. Przeczekaliśmy godzinę, drugą, wreszcie moi koledzy, którzy tam żyją na co dzień postanowili, że idziemy na kawę, ile można siedzieć w tych katakumbach? Do jutra? Pijemy kawę, ja mówię, że to niebezpieczne, możemy zginąć. Oni się tylko w głos zaśmiali: "Olek, szansa że tu coś przyleci jest jedna na milion albo na miliard. I tak wszyscy kiedyś umrzemy.". W Kijowie jest pana rodzina? - Mama, tato, brat. Wszyscy mieszkają 20 km obok Kijowa. W samym Kijowie mam mieszkanie, mieszkają tam ludzie z Donbasu. Problem tylko taki, że jak nie ma prądu i winda nie działa trzeba wejść na 15 piętro. Dobry trening tlenowy. Pan nie chciał iść na front? Znany trener Jurij Wernydub rzucił dobrą robotę w Sheriffie Tyraspol i poszedł do obrony terytorialnej. Na marginesie - jego wnuk Iwan był tu w Gdańsku i strzelał bramki dla Lechii. - Przepis jest taki, że jak ktoś ma trójkę dzieci i więcej, może wyjechać z kraju, ja mam akurat trzy córki i odpowiednie zaświadczenie. Gdy wojna się zaczęła, wpadłem w depresję totalną, bardzo mocno zastanawiałem się czy nie wrócić do kraju z Polski, która stała się dla mnie drugim domem w 2012 r. Długo o tym rozmawiałem z moją mamą, które odwiodła mnie od tego pomysłu. Mój ojciec-emeryt był na początku wojny w wojsku, brat pierwsze trzy miesiące też był w obronie Kijowa. Matka mi mówiła, że jeśli i ja pójdę bić się za głupich polityków nie zostanie w naszej rodzinie żaden facet - tylko ona, moja żona i trzy córki. Kto wtedy zaopiekuje się dziećmi? Ukraina nie jest niestety tak poukładana, że weźmie na swoje barki rodziny bohaterów, którzy zginęli. Obiecane jest 100 tysięcy hrywien, a płacą po 20 i jeszcze trzeba chodzić i się upominać. Myślę o tym cały czas, czasami słabsze chwile przechodzą w domu, w samotności, co mnie trzyma przy życiu to praca trenerska w Lechii Gdańsk. Mówi pan o głupich politykach. - Korupcja przy liniach frontowych jest niewyobrażalna. Mam znajomych na froncie przy pierwszej linii więc mam informacje z pierwszej ręki. Nasi dowódcy potrafią wydawać najgłupsze rozkazy. Dużo zdrady, handlowania i kłamstwa. To co jest w mediach to jest 5-10% prawdy. To co się dzieje naprawdę, w ogóle lepiej o tym nie mówić. Trzeba samemu kupić sobie mundur, żeby walczyć za kraj. Może od razu jeszcze trumnę sobie kupić? Wojować się nie chce za niezorganizowany kraj i przede wszystkim głupich dowódców. To o co jest ta wojna? - Przeżyłem dziewięć lat w Związku Radzieckim, pamiętam te czasy. Jak była zabijana ukraińska kultura, ukraiński język, jak nasze sprawy były chowane, zamiatane po dywan. Dochodziło do absurdu - ludzie się wstydzili mówić w ukraińskim języku, bo tylko wieśniacy w nim rozmawiają. Powstała niezależna Ukrainy, widziałem jak działała agentura rosyjska. Nie jestem politykiem, ale jak przyjechałem do niepodległej Polski, zrozumiałem, co to znaczy kraj europejski, gdzie kultura nie jest zabijana, a kraj może się rozwijać. Gdzie kraj dostaje fundusze unijne i może się rozbudowywać. A my byliśmy w Związku Radzieckim, wiemy czym to pachnie i tego nie chcemy. O to jest ta wojna. Dość o tej strasznej wojnie. Jest pan wychowankiem Dynama Kijów, czy załapał się pan jeszcze na system szkoleniowy stworzony przez legendarnego trenera Walerego Łobanowskiego? - Miałem to szczęście i jestem dumny z tego. Na żywo widziałem trenera Łobanowskiego i byłem na jednej jego odprawie przed grą wewnętrzną. Żadna osoba nie robiła na mnie takiego wrażenia - aura i magnetyzm. Pamiętam odprawę jakby wczoraj - z przodu siedziała pierwsza drużyna, a my czterej czy pięciu młodych zawodników z drugiej drużyny, siedzieliśmy na krzesłach pod ścianą. Trener Łobanowski miał swoje obyczaje i zawsze wchodził jako ostatni na odprawę. Gdy wszedł, nigdy tego nie zapomnę, od razu zrobiło mi się zimno pod pachami. Lał się pot, gdyby mnie zapytał, jak się nazywam, nie wiedziałbym. Siedziałem zmrożony. Był już wtedy schorowanym starszym panem, taki niedźwiedź ale dużo o nim czytałem, niesamowita postać. Miał niesamowitą aurę, niesamowity humor, niesamowitą psychologię. To wszystko się przekładało na boisko, na styl gry Dynama Kijów, które dwukrotnie zagrało w półfinale Ligi Mistrzów. Dość dobrze wypadłem w tej grze wewnętrznej, z czego jestem dumny. Ma pan oficjalne mecze w drugiej i trzeciej drużynie Dynama, w pierwszej nie udało się zadebiutować. - Moje nadzieje umarły wraz ze śmiercią Łobanowskiego. On wierzył w młodych zawodników, po nim przyszedł Ołeksji Mychajyłczenko, jeden z jego asystentów i nie chciał w to się bawić. Nie wiedział jak młodych zawodników rozwijać, chciał mieć dobre wyniki tu i teraz, od razu postawił na obcokrajowców i doświadczonych zawodników. Druga drużyna Dynama grała na drugim poziomie, potem była trzecia drużyna, która występowała na trzecim szczeblu rozgrywkowym. Druga liga, ale zawsze czarter był zamówiony, radziecki JAK-42 lub AN-24. Był pan za słaby na pierwszą drużynę Dynama? - Słabych się nie trzyma ani w trzeciej drużynie, ani w drugiej. Szedłem po kolejnych szczeblach prawidłowo i prawdziwie, nie smarując żadnemu działaczowi czy trenerowi rękę. Rodziców mam bardzo skromnych, tata - kierowca, mama była szefem kuchni całe życie. Wszystko wybiegałem, wypracowałem zdrowiem, które mi dali rodzice. Po Dynamie grał pan aż dla ośmiu klubów w Ukrainie - Krywbas Krzywy Róg, Worskła Połtawa, Zakarpattia Użhorod, CSKA Kijów, Iliczowiec Mariupol, FK Lwów, Wołyń Łuck, FK Sewastopol. Chciałem o ten ostatni, który ma siedzibę na okupowanym przez Rosję Krymie zapytać - grał pan tam trochę ponad dwa lata przed bezprawną aneksją półwyspu. - W Sewastopolu spędziłem dwa lata, 55 meczów bez strzelonej bramki. Dołączyłem na drugim poziomie rozgrywek i zrobiliśmy awans, klub pierwszy raz wszedł do Ukraińskiej Wyższej Ligi. Wielki sukces, całą drużyną posadzono nas na placu Nachimowa, był specjalny koncert, byliśmy w białych koszulach, wręczono medale. Całe miasto świętowało. Oczywiście wiele było akcentów prorosyjskich, ale były też flagi ukraińskie, robiliśmy co mogliśmy, żeby pokazać, że to jest Ukraina. Ci, co chcieli, żeby tam była Rosja, zawsze po cichu działali i zawsze byli obok. Czy czuć było w powietrzu co zaraz może się stać? - Rosjanie, zachowywali się na Krymie jak u siebie w domu. Rosyjska flota czarnomorska, która tam stacjonowała była lepiej ubrana i lepiej się w niej zarabiało niż w ukraińskiej. Gdy nas piłkarzy badano w szpitalu rosyjskiej floty był on wiele lepiej wyposażony. Już po aneksji byłem zapraszany do Sewastopolu, przez znajomych którzy pracowali w klubie, ale wiadomo, że dopóki tam rządzi Rosja, mnie tam nie będzie. Pan ma jakichś znajomych w Rosji? - W Kursku mieszka chłopak, z którym grałem w Krywbasie, on jest z Doniecka, był u mnie świadkiem na weselu w Kijowie. Gdy wojna się zaczęła, dzwoniliśmy do siebie, on mnie przepraszał, że mu wstyd, że nic nie może zrobić, ja tylko mu mówiłem: "Siergiej nie do końca to wygląda tak, jak wam pokazują, na pewno Putin nie ma racji i nigdy Rosja nie zetrze Ukrainy z mapy.". Przepraszam, znów wróciliśmy do wojny i polityki. - Moja pozycja jest klarowna. Na początku wojny miałem ostre wywiady i dalej będę mówił prawdę. Nie ma co ukrywać, nikomu nic nie ukradłem, nic złego nie zrobiłem. Ukraina jest skrzywdzona, została napadnięta przez dużego agresywnego sąsiada i to jest prawda. Nie chcemy być częścią ruskiego miru. Chcemy być tacy jak Polska. Tu się kultura się rozwija, ludzie dobrze żyją, ja zawsze mówię, że Ukraina ma brać przykład z Polski i uważam, że jesteśmy bardzo podobni. Polacy pokazują nam, jakimi trzeba być patriotami, jak trzeba wszystko kochać to co polskie. Na każdej śmietanie, na każdym mleku, na każdym serze napisane jest, że to produkt polski. Tego nam brakuje, a raczej brakowało w Ukrainie, bo teraz zaczęto pisać. Ktoś nasz kraj wstrzymywał cały czas, wiem nawet kto. Rosja nigdy nie chciała pozwolić, żeby Ukraina się rozwijała i była szczęśliwsza i lepsza od Rosji. Czy miał pan jakieś nieprzyjemności w Polsce z powodu bycia Ukraińcem? - Jakieś pojedyncze sytuacje były, nie warto o tym mówić. Ile bym lat tutaj nie mieszkał, wiadomo, że będę Ukraińcem i umrę Ukraińcem, ale w Polsce czuję się jak w domu. Moje dzieci są wychowane w kulturze polskiej, oczywiście łączącej się z kulturą ukraińską. Jesteśmy bardzo zintegrowani i szczęśliwi tutaj. Zdajemy sobie sprawę, że nigdy nie będziemy w obcym kraju swoimi, ale uważam, że w jakiejś części będziemy Polakami. Zawsze będę bronił interesów tak ukraińskich jak i polskich. Nie przypadkowo życie zaniosło mnie tutaj, bo czuję i mam nadzieję, że może kiedyś ktoś z krewnych był związany z Polską. W Górniku Zabrze trafił pan na trenera Adama Nawałkę - czy pod względem perfekcjonizmu, a czasem wręcz katowania zawodników można go porównać do Kevina Blackwella? - Katowanie to złe słowo. Oni chcą piłkarzy nauczyć, przekazać i robią to w swój właściwy sposób. W bardzo energetyczny, emocjonalny, ale w pedagogiczny sposób. Dlatego obaj mają ogromny autorytet i uważają, że trening który trwa 60 czy 90 minut to jest za mało, żeby nauczyć młodego zawodnika. Za trenera Nawałki trenowaliśmy 2-2,5 godziny i to dało efekty. W Górniku, który miał swoje problemy, byliśmy na drugim miejscu po rundzie jesiennej, skończyliśmy na piątym miejscu, będąc bardzo blisko pucharów. W Ukrainie się mówi, że to "niebieska kancelaria" zdecydowała, że trafiłem na trenera Nawałkę. Gdy przyjechałem, wszystko dookoła płyty głównej było brudne, w glinie, w cemencie, plac budowy. Wypłaty czasem były, czasem nie, ale trener Nawałka potrafił nas w tych warunkach zorganizować, zmotywować i poukładać. To było dla pana zaskoczenie, że trener Nawałka odniósł sukces w polskiej kadrze? - Na początku byłem ciekawy, jak to będzie wyglądało pod wodzą trenera Nawałki, bo to pracoholik, a w kadrze jest inna specyfika pracy, inna selekcja. Ale wiem, że trener potrafi być elastyczny, że potrafi posłuchać zawodników, zaufać im, zwłaszcza tym najlepszym w kraju, że nie można wprowadzać dyktatury. Tak samo w Górniku, trener często szedł nam na rękę. Gdy poznałem trenera Nawalkę, to pomyślałem, że to jest człowiek, który dopina wszystko na ostatni guzik, zupełnie jak Walery Łobanowski. Jak się pan znalazł w Lechii Gdańsk? - Rok temu byłem bez klubu. Trafiłem do Lechii na zaproszenie Paolo Urfera. Już wtedy był plan, żeby obrać kierunek na ukraińskich zawodników, nowym właścicielom zależało, żeby w sztabie był człowiek, obeznany w ukraińskich i polskich realiach piłki nożnej. Rok temu był pan nie tylko trenerem, ale kimś więcej: również woził pan piłkarzy z dworca czy lotniska, gdy ta drużyna Lechii budowała się na nowo. - Różne funkcje mi powierzano. Dostałem samochód służbowy, aby zawodników przywieźć do klubu, na badania i tak dalej. Dla mnie nie ma problemu, chciałem po prostu być przydatny dla klubu. Wiedziałem kto mnie zatrudnił, miałem słuchać co mówią. Żadnej pracy się nie boję i nie wstydzę. Zawodnicy byli zadowoleni, że są pod dobrą opieką. Gdy już drużyna się zbudowała i okienko transferowe się zamknęło mogłem się skupić na działaniach stricte trenerskich oraz opiece nad ukraińską grupą zawodników, aby mieli komfort i maksymalnie się rozwinęli, żeby potem w przyszłości klub mógł zarobić na nich. Pan się czuje jak starszy brat dla tych ukraińskich piłkarzy? Gdy udzielają wywiadów, pan stoi obok, aby w razie czego tłumaczyć jakieś niejasności. - To też jedna z moich funkcji. Dla mnie nie ma problemu. Jak mogę to pomagam. Wasze drogi przecięły się w dobrym momencie - można w ciemno obstawiać, że Maks Chłań i Iwan Żelizko pójdą grać w dużą piłkę, pan im towarzyszy na początku drogi, gdy wzbijają się do lotu. - Dokładnie tak jest, czujemy smak satysfakcji jako cały sztab, widząc ich rozwój. Ja osobiście, zwłaszcza w przypadku Maksa, który przyjechał i na początku był ukrywany przez trzy tygodnie w hotelu, przed mediami. Nikt się mógł dowiedzieć. Ktoś tam wiedział. - Przyjechał do nas zaniedbany, 3-4 miesiące nie trenował z drużyną, był gnębiony w Zorii Ługańsk, potem był w Warcie Poznań i Legii Warszawa, nie mógł się przebić. Gdy trafił do nas powiedziałem: "Trafiasz w dobre ręce. Zaufaj nam, wszystko będzie okej.". Robiłem z nim indywidualne treningi. On jest z Żytomierza, rodzinnego miasta mojej mamy. Traktuję go jak mojego krewnego, jak syna prawie. Chcę pomagać ludziom, zwłaszcza takim jak on, któremu gdy widzi piłkę oczy się palą, który wszystko chce i jest pracowity. Postawiliśmy go na nogi, skierowaliśmy na właściwe tory, oczywiście największa jest jego zasługa, my tylko pomogliśmy.