Już w zeszłym roku podczas wyścigu pojawiło się sporo uciążliwych restrykcji. Zarówno dla kolarzy, jak i dla wszystkich, którzy jadą w kolumnie wyścigu. Wszechobecne maseczki i obowiązkowa dezynfekcja rąk to coś, do czego zdążyliśmy przywyknąć. Jednak 78. Tour de Pologne przynosi ze sobą sporo nowych obostrzeń, wprowadzonych po to, aby zapewnić jak największe bezpieczeństwo kolarzom. Tour de Pologne i dużo zmian Zrezygnowano z tradycyjnych bufetów, serwowanych przy trasie. Jedzenie i napoje podawane są z aut jadących za kolarzami. Nie będziemy oglądać znanych z przeszłości obrazków, kiedy kolarze odbierali od stojących przy trasie masażystów bądź mechaników toreb z jedzeniem. Spore zmiany spotkały też dziennikarzy, ponieważ kolarze są maksymalnie wyizolowani, jakikolwiek kontakt z nimi odbywa się tylko w wyznaczonych miejscach i pod ścisłym nadzorem. Wszystko oczywiście po to, żeby żaden z nich nie zaraził się koronawirusem. Zresztą, żeby w ogóle wejść do biura prasowego należy przedstawić negatywny wynik testu bądź certyfikat szczepień. A już przestronne powierzchnie owych biur absolutnie nie przypominały tego, do czego można się było przyzwyczaić przez lata. Lekko nie ma, ale UCI bardzo duży nacisk kładzie na to, żeby na wyścigach nie pojawiały się masowe zakażenia. Część obostrzeń wydaje się zbędnych, ale obejść się ich nie da. Psują obraz święta, a jednocześnie są niezbędne, żeby w ogóle mogło się odbyć. Tak jak rozłożone wzdłuż finiszu barierki, zaczynające się 200 metrów przed metą. Budzą złe skojarzenia, ale bez nich trudno byłoby przeprowadzić bezpiecznie etap. To wszystko jednak schodzi na dalszy plan, kiedy na trasę wyjeżdżają kolarze. Pierwszy etap poprowadzony był przez piękne tereny Lubelszczyzny, które czarowały urokliwymi widokami i powiewem dzikości, rzadko już spotykanym w naszym kraju. To oczywiście atrakcje tylko dla kibiców, bo zawodnicy nie mają czasu na podziwianie piękna przyrody. Szczególnie, że w tym roku zrezygnowano z "przećwiczonego" już przebiegu trasy i wprowadzono spore zmiany, mające uatrakcyjnić wyścig. I to niewątpliwie się udało, bo w miejsce "świątyni sprintu", jak nazywa się metę w Katowicach, kojarzącą się niestety od zeszłego roku z dramatycznym wypadkiem Fabio Jacobsena, wprowadzono trudny, prowadzący pod górę po kostce brukowej finisz w Chełmie. Zakończony nieoczekiwanym zwycięstwem Phila Bauhausa, który po pasjonującej walce ograł rywali na ostatnich metrach. W zasadzie nawet ostatnim metrze. I to były obrazki, które kibice kolarstwa chcą oglądać. Nawet, jeśli później, na podium, radość ich ulubieńców jest "zamaskowana".