Andrzej Klemba, Interia: Kiedy pan przyszedł do GKS Katowice, Jak Furtok już tam był. Rywalizował pan z nim? Marek Koniarek, zdobywca 104 goli w Ekstraklasie: - Poznaliśmy się właśnie tam w 1984 roku. Kiedy odchodziłem z Szombierek Bytom, miałem kilka różnych propozycji, ale tata powiedział mi: "Jesteś z GKS, to idź do GKS". Mówię, ale tam jest Furtok, gdzie ja tam będę grał. "Idź, spróbuj" stwierdził i go posłuchałem. Wtedy jeszcze na początku w GKS jeszcze były dwie szatnie. W jednej siedzieli starzy, a w drugiej młodzi. Dopiero później to się zmieniło. Nie można powiedzieć, że rywalizowaliśmy, a na pewno nie było między nami zazdrości, kto miał ile goli. Zresztą, jak przyszedłem, to Jasiu szybko złapał kontuzję i leżał w szpitalu w Piekarach. Myśmy się znali nie tylko na boisku, ale także poza. Grał pan w GKS w czasach, kiedy m. in. zdobył Puchar Polski i wicemistrzostwo kraju. - Zaskoczyło między mną i Jasiem. Potem dołączył jeszcze Mirek Kubisztal i mieliśmy świetny atak. Śmialiśmy się, że my na pewno coś strzelimy, żeby Piotrek Piekarczyk, a w bramce Franciszek Sput zrobili wszystko, by nie stracić gola. Pamiętam ten finał Pucharu Polski. Wygraliśmy z Górnikiem Zabrze 4:1, Jasiu strzelił trzy gole, a ja jednego. A więc spełniło się to, o czym mówiłem wcześniej. Graliśmy do siebie w ciemno, na pamięć podawaliśmy. Jasiu był fajnym człowiekiem, uśmiechniętym, który lubił "robić jaja" i zawsze coś dopowiedział. Wielki piłkarz i wielki człowiek. Często po meczu razem wychodziliśmy i jedyne czego żałuję z tamtych czasów, że nie udało się zdobyć mistrzostwa. Potrafiliśmy wygrać z Legią, ale za łatwo traciliśmy punkty z innymi drużynami. Przynajmniej z Widzewem dane mi było cieszyć się z tytułu. Zagrał pan dwa razy w reprezentacji Polski z Irlandią i Finlandią. W obu meczach razem z Janem Furtokiem. Pomagał panu wejść do kadry? - Niektórzy zawodnicy nie sprawdzają się w reprezentacji. W lidze grałem dobrze, a w kadrze jakoś nie potrafiłem tego pokazać. Wtedy nie było potrzeby pomocy z jego strony, choć pewnie razem na kadrę jechaliśmy. Kiedy pan grał w Widzewie, reprezentacja Polski na tym stadionie rozegrała słynny mecz z San Marino, w którym Furtok strzelił gola ręką i zapewnił wygraną. - W swoim stylu śmiał się, że przypadkowo ręką zdobył bramkę. Wiedziałem, o co chodzi, gdy widziałem, jak się uśmiecha. Na koniec kariery pan i Furtok wróciliście do GKS. Takim magnesem był dla was ten klub? - Jasiu wrócił chwilę wcześniej, zagrał kilka spotkań, ale potem miał problemy ze ścięgnem Achillesa i musiał zakończyć karierę. Ja zdążyłem strzelić jeszcze trzy gole i też powiesiłem buty na kołku. Dla mnie były dwa najważniejsze kluby - właśnie GKS i Widzew. W Katowicach stworzyliśmy z Jasiem świetny duet napastników. Jasiu zaczynał w GKS i tam skończył. Mnie teraz pozostało iść rano na godzinę 9, by go pożegnać. Łezka na pewno się zakręci. Jak Furtok od dłuższego czasu chorował. Widywał się pan z nim? - Ostatnie dwa lata, kiedy choroba się pogłębiła, to nie. Wcześniej czasem się z nim widywałem. Wiem, że Janek Urban u niego bywał. Jaką jedną cechę, którą miał Jan Furtok, dałby pan innym piłkarzom? - To był świetny zawodnik, przede wszystkim szybki na pięciu metrach. Szybszy ode mnie, choć na 20 metrów go przeganiałem. Ale w piłce te pięć metrów jest ważniejsze. Czyli start do piłki? - To miał super. I wiedział jak uderzyć czy to lewą, czy to prawą nogą. Rozmawiał Andrzej Klemba