Dla Polski seryjnie zdobywa medale. Wciąż musi odpowiadać na to samo pytanie
- Kiedyś pytano mnie, czy chciałbym sobie przyszyć rękę. Moja odpowiedź nigdy nie brzmiała: "tak". Nie chciałbym się cofnąć w czasie i stracić to wszystko, co zdobyłem – mówi w rozmowie z Interią Igor Woźniak. Bramkarz ampfutbolowej reprezentacji Polski oraz trener ampfutbolowej reprezentacji Polski kobiet tylko w tym roku wywalczył medal mistrzostw świata, mistrzostw Europy oraz wygrał Ligę Mistrzów.
Piotr Jawor, Interia: Sportowo to był dla Ciebie wymarzony rok.
Igor Woźniak: - Na pewno wyjątkowy. Udało się wszystko, co zaplanowałem. Zaczęło się od brązowego medalu mistrzostw Europy, choć marzyliśmy o złocie, ale Turcja kolejny raz okazała się za mocna. Później z Wisłą Kraków wygraliśmy Ligę Mistrzów, w końcu ogrywając Turków. Wiedzieliśmy, że są osłabieni, ale pokonaliśmy ich sportową złością. Następnie było mistrzostwo Polski, po raz pierwszy w historii zdobyte bez porażki. I na koniec brązowy medal mistrzostw świata kobiet w ampfutbolu, tym razem jako trener.
Może zabrzmi to dziwnie, ale można odnieść wrażenie, że bardzo dużo niepełnosprawności zawdzięczasz.
- Nie mam ręki od urodzenia i - choć może zabrzmi to zaskakująco - to jest to duże ułatwienie. Znam wielu ludzi, którzy kończynę stracili i dla nich to była tragedia, bo na nowo musieli się uczyć życia. A ja od początku nie mam ręki i czasem nawet o tym zapominam. Mam z tyłu głowy to, że czegoś nie dostałem, ale w zamian otrzymałem wiele rzeczy, których pewnie nie osiągnąłbym jako osoba pełnosprawna. Sport to moja pasja i praktycznie całe moje życie. Kiedyś, w szkole i przedszkolu, pytano mnie, czy chciałbym sobie przyszyć rękę. Moja odpowiedź nigdy nie brzmiała: "tak". To dlatego, że nie wiem, jak to jest mieć obie ręce, a na pewno nie chciałbym się cofnąć w czasie i stracić to wszystko, co zdobyłem.
A jak ja się dziś zapytam, czy chciałbyś przyszyć rękę...
- ... to moja odpowiedź też będzie: "nie". Sport osób pełnosprawnych to walka i rywalizacja, a jeśli na boisko wychodzi jeszcze gość bez kończyny, to jest jeszcze większe "wow" i zachwyt.
Jest jakaś codzienna czynność, która sprawia Ci trudność?
- Raczej nie.
A wiązanie butów?
- Zawsze mam zawiązane i tylko je zakładam. Jeśli chodzi o korki, to wiadomo, że przed meczem zawsze je wiąże. Ale tego nauczyłem się dosyć wcześnie, bo w szkole podstawowej. To duża zasługa moich rodziców i dziadków, którzy wychowali mnie w myśl zasady: "im trudniej będzie teraz, tym łatwiej będzie w życiu". Dlatego nie miałem zbyt długo butów na rzepy, a jak odbierano mnie ze szkoły lub przedszkola, to na ogół długo to trwało, bo ubierałem się sam. Zresztą ja do dziś wolę, by młodzi zawodnicy, których trenuję, spóźnili się na trening, ale ubierając się sami, niż żeby byli punktualnie przebrani przez rodziców. Może wydaje się to błahostką, ale samodzielność w dzisiejszych czasach jest bardzo ważna, Jak sam nie będziesz potrafił czegoś zrobić, to z czasem może być naprawdę ciężko.
Nie miałem zbyt długo butów na rzepy, a jak odbierano mnie ze szkoły lub przedszkola, to na ogół długo to trwało, bo ubierałem się sam
A co sprawiało Ci największą trudność za młodu?
- Zanim zacząłem grać w piłkę, to trenowałem ju-jitsu, więc zakładając kimono trzeba było zawiązać pas. Przez pierwszy rok pomagali mi rodzice, ale później musiałem sam się nauczyć. Kombinowałem ze ścianą, z drabinkami, z barierkami, aż w końcu się nauczyłem. Bardzo mnie to wkurzało i w końcu się udało... Dla mnie koniec świata nastąpił tylko raz - gdy złamałem lewy obojczyk, bo wtedy nie mogłem nic zrobić sam. Nie byłem w stanie sam zjeść, ubrać się, czy umyć Zawsze musiałem liczyć na czyjąś pomoc. To był ten jedyny moment, gdy rzeczywiście czułem się niepełnosprawny.
Urodziłeś się bez ręki. Dla Twoich rodziców to był szok?
- Wielki. Do momentu narodzin nic na to nie wskazywało. Wszystkie badania były w porządku, na USG nic niepokojącego nie było widać, aż tu nagle taka bomba...
Był moment załamania czy od razu zaczęli działać?
- Ruszyli z kopyta. Nie było użalania się nad sobą, tylko od razu próba zaradzenia sytuacji. Każdy w rodzinie przeżywał to inaczej, ale wszyscy traktowali mnie normalnie, a nawet wymagali jeszcze więcej.
Dobre geny dla sportowca...
- Porażki idealnie kształtują charakter. Każdy uczy się na błędach i porażkach, sportowiec tym bardziej.
A jak doszło do tego, że człowiek bez ręki trafił do szkoły sportowej i to klasy o profilu siatkarskim?
- Gdy szedłem do podstawówki, rodzice wahali się, co zrobić. Zastanawiali się, czy nie zapisać mnie do szkoły integracyjnej, ale mocno oponowałem. Wspólnie zdecydowaliśmy, że pójdę do "zwykłej" podstawówki. Przed czwartą klasą trzeba było wybrać profil: sportowy, informatyczny itd. Ja zawsze żyłem sportem i na to się zdecydowałem, ale jedynym profilem w tej szkole był profil siatkarski. Zdałem testy sportowe i mój wychowawca Arkadiusz Małek uwierzył, że można grać w siatkówkę jedną ręką. Co więcej, pojechałem na obóz siatkarski, brałem udział w zawodach. Do dziś mam powyginane palce od odbijania piłki jedną ręką (śmiech). Odbijanie sposobem dolnym? Czasem pomagałem sobie nogą. Ale moim głównym atutem była zagrywka i atak, bo do tego potrzeba jednej ręki. Nadszedł jednak czas, gdy pewnego progu nie byłem w stanie przeskoczyć i musiałem znaleźć coś innego. Padło na piłkę.
Jak się zaczęło?
- Najpierw dołączyłem do LKS Ciężkowianka Jaworzno, gdzie byłem środkowym obrońcą. Wybitny nie byłem, ale nadrabiałem charakterem i szybkością. Zawsze wolałem stanąć na bramce, a na włosy nakładałem gumkę wziętą od mamy, bo moim idolem był Roman Weidenfeller z Borussii Dortmund. Nie miałem też rękawic, więc używałem ochraniaczy z ju-jitsu. W końcu mama pokazała mi film dokumentalny o ampfutbolu. Wiedziałem, że muszą spróbować. Najbliższy klub to była Wisła Kraków, a trening w środę o godz. 19. Od razu mnie to wciągnęło. Klimat szatni, dystans, podejście do życia... To było świetne.
Dostałeś się tam z ulicy?
- Tak, do dziś jest tak, że kto chce spróbować, może przyjść na trening. Każdy z nas zaczynał od tego samego poziomu, czyli od braku nogi czy ręki i nauki tej dyscypliny. Nie może być tak, że ktoś przychodzi, nie umie grać, a ty mu mówisz, że się nie nadaje. Nauka ampfutbolu to proces i ciężka praca.
Jak chciałbyś, żeby za 10 lat wyglądał ampfutbol w Polsce?
- Posiadamy kadrę juniorską i kadrę kobiet, więc mam nadzieję, że za 10 lat nasza dyscyplina będzie na paraolimpiadzie. Chciałbym tam wystąpić... Liczę, że nasz sport jest na tyle widowiskowy, że mamy na to szansę.
Niepełnosprawność jest tylko w głowie. Jeżeli ja jestem w stanie swoją słabość czy wadę przekształcić w atut, to już jestem wygranym. Jeżeli będą się nad sobą użalał, to nie będzie to dobra droga. Czasem trzeba się pogodzić z losem, a następnie to wykorzystać. I wydaje mi się, że jako Wisła i reprezentacja to robimy, a coraz więcej ludzi to dostrzega.
Dlatego chciałbym, by za 10 lat nasz sport był odbierany nie jako sport niepełnosprawnych, ale po prostu jako ampfutbol. Nie, że grają niepełnosprawni, ale ampfutboliści. Tak samo jak są np. futsalowcy. Nie chcemy być doceniani za to, że nie mamy ręki czy nogi, ale za to jak gramy. Do tego jednak potrzebujemy więcej osób, które wyjdą z cienia i pokażą swoje możliwości. I wcale nie musi być to piłka nożna.
Sporo w Polsce musiało się zmienić, bo kiedyś marzeniem osoby niepełnosprawnej było specjalne miejsce parkingowe lub rampa dla wózka.
I z tym wiąże się moje kolejne marzenie - chciałbym, żeby kiedyś powstał taki nasz Ampfutbolowy Narodowy, czyli dom dla ampfutbolowej reprezentacji Polski. To pomogłoby w rozwoju dyscypliny. Ale spokojnie, wszystko idzie w dobrym kierunku.
Rozmawiał Piotr Jawor