Tomasz Gollob niewyobrażalnie cierpi. "To jest ból poza skalą". Mistrz nie porzuca marzeń
- Mój ból w skali od 1 do 10? Jedenaście. I on cały czas mi towarzyszy, dosłownie cały czas. To nie zmienia się już od ponad siedmiu lat. Z bólem się oswoiłem, choć w zasadzie jest on nie do opowiedzenia. Normalny, zdrowy człowiek, nie jest w stanie sobie wyobrazić, jak to jest, gdy pół ciała boli i nie przestaje - mówi w rozmowie z Interią 53-letni Tomasz Gollob, żużlowy mistrz świata z 2010 roku, który od czasu feralnego wypadku na motocrossie w 2017 roku toczy walkę o to, aby kiedyś stanąć o własnych siłach.
Artur Gac, Interia: To już niemal osiem lat od czasu wypadku, który dokumentnie zmienił pana życie. Blisko osiem lat przede wszystkim pod znakiem czego?
Tomasz Gollob: Pod znakiem zapytania, co będzie dalej. To jest ciężka i trudna walka każdego dnia. Zmiany są delikatne i małe, ale takiemu człowiekowi, jak ja, nic innego nie pozostaje. Ludzie z taką kontuzją nie mogą się poddawać i trzeba robić wszystko, by każdy następny dzień nie był gorszy. Na tym to polega.
Pana rozmowy z bólem cały czas się toczą?
- Tak. I potwierdzą to panu inne osoby, borykające się z takim zniszczeniem organizmu. Ten ból nie zanika, on cały czas jest, każdego dnia, towarzyszy w każdej minucie życia. Tu nie jest tak, jak u zdrowego człowieka, gdy przejściowo odczuwa dolegliwości, nawet mocniejsze, po których nie ma śladu. Tutaj ból jest permanentny. Trzeba umiejętnie z tym się obchodzić, trzeba go zrozumieć i zapobiegać, żeby nie narastał i umiejętnie z nim żyć.
Gdy człowiek rozmawia z bólem, bytem immanentnym, wtedy łatwiej go oswoić?
- Wie pan... To bardzo indywidualna rzecz. Czy można oswoić? To jest bardzo trudne. Prędzej zostaje robienie wszystkiego, co możliwe, aby ból stawał się jak najmniejszy. Niestety, mimo rozmów, nie ma na niego recepty.
Bardziej na zasadzie, że jeśli wroga nie można pokonać, to trzeba się z nim zaprzyjaźnić?
- Mniej więcej tak to właśnie wygląda. W moim stanie, jeśli ból w kolejnym dniu jest taki sam, jak w poprzednim, to znaczy, że jest dobrze. Gorzej, gdy przychodzi temperatura i coś dodatkowego dzieje się w organizmie. Przy chorobie ból rośnie i wtedy problem robi się większy. Trudno jest walczyć z czymś, z czym nie można sobie poradzić.
Ból zmusza pana do płaczu?
- Ja w życiu już się napłakałem, więc teraz łez jest coraz mniej, aczkolwiek nieraz ból jest ogromny. Z takim też już się oswoiłem, choć w zasadzie jest on nie do opowiedzenia. Normalny, zdrowy człowiek, nie jest w stanie sobie wyobrazić, jak to jest, gdy pół ciała boli i nie przestaje. Ale ja nie chcę narzekać. Nie chcę, by ktoś, kto będzie czytał ten wywiad, odebrał go tak, że ja narzekam. Niemniej staram się panu precyzyjnie odpowiadać na pytania. Nie jest mi łatwo z tym bólem, ale nauczyłem się z nim żyć. Każdemu człowiekowi, który ma podobną kontuzję, towarzyszą bliźniacze bóle.
Czy możemy spróbować zobrazować zdrowym ludziom, jaka to jest skala bólu? Gdyby przyjąć, że punktem odniesienia jest najcięższy ból zęba i damy mu w skali od 1 do 10 wartość 5, to pana ból wynosi ile?
- W skali od 1 do 10?
Tak.
- Jedenaście. I on cały czas mi towarzyszy.
O matko.
- Dosłownie cały czas mi towarzyszy. Pół ciała, w takiej skali, boli mnie na 11. I to nie zmienia się od ponad siedmiu, czy jak pan zaznaczył, już blisko ośmiu lat. To są bóle neuropatyczne. Oczywiście są przeciw temu dedykowane odpowiednie tabletki i inne metody, ale jeśli profesorowie również nie mogą sobie z tym poradzić, choć robią wszystko, co w ich mocy, to proszę sobie wyobrazić, jaka to skala problemu.
Zatem jest to permanentny ból poza skalą.
- Przed wypadkiem nigdy wcześniej nie miałem takich bóli. Każdy inny, którego doświadczyłem, to przy tym była przyjemność. Słowami nie potrafię ich porównać, dla normalnego człowieka to jest nie do wyobrażenia. Człowiek ze złamanym kręgosłupem ląduje w innej lidze boleści. Tak, to jest ból poza skalą. Profesor Marek Harat tłumaczył mi całą złożoność układu nerwowego i zakończeń nerwowych, które z kręgosłupa przechodzą na ciało. Poznałem w szpitalach mnóstwo ludzi z podobną kontuzją. Wszyscy oni mają zbieżne odczucia i narzekania na ból.
Niestety, ale dla medycyny to ciągle jeszcze czarna magia. Lekarze potrafią już niemal wszystko, natomiast układ nerwowy pozostaje jakby nienaprawialny.
- Idealnie to pan nazwał. Układ nerwowy jest nienaprawialny.
Niemal rok temu udzielił pan wywiadu "Newsweekowi", który dość zgodnie został okrzyknięty mianem "wstrząsającego". Mówił pan między innymi tak: "Gdy jestem w łóżku, boli nawet dotyk pościeli. Gdy pod prysznicem, ból sprawiają krople wody, które na mnie spadają. Nieprzyjemne jest ubieranie się, bo boli każde zetknięcie się koszuli z ciałem. A gdy wyjeżdżam z domu i jest choćby słaby wiatr, to boli każdy podmuch, który czuję na ciele". Aż coś mi się działo, gdy czytałem te słowa.
- Niestety, panie Arturze, ale tak jest. To jest moja oryginalna wypowiedź. Wszystko to, co pan przywołał, podtrzymuję. Podmuch wiatru, woda, ciepło, zimno, dotyk pościeli... Moim schorzeniem jest przeczulica, która wywołuje i potęguje bóle. Trochę inaczej jest u osób, które niżej mają zniszczony rdzeń kręgowy. U mnie jest on uszkodzony bardzo wysoko, co dodatkowo ma takie skutki.
W kwietniu tego roku w rozmowie z serwisem sportowefakty.pl przekazał pan informację, że od siedmiu lat nie był w tak dobrej formie. Rozumiem, że zwrócił pan uwagę na inne kwestie, a fakt bólu pozostawił całkiem z boku?
- Tak jest, tej mojej codzienności wtedy nie biorę pod uwagę, bo ona się nie zmienia. Z bólem się dogaduję i robię wszystko to, na co mogę sobie pozwolić. Dopóki będę miał siły, to zamierzam jak najwięcej być aktywny. Gdybym miał za każdym razem obecność bólu stawiać na pierwszym miejscu, wówczas nie byłbym w stanie prowadzić żadnego życia.
Czy jest dla pana ratunek? Istnieje na świecie jakaś metoda, której pan jeszcze nie wypróbował przy tym stopniu zniszczenia rdzenia na odcinku piersiowym?
- Ewentualnie jeszcze ciężka operacja, która miałaby połączyć uszkodzony rdzeń. Z niecierpliwością czekam na ten dzień, gdy gdziekolwiek na świecie będą umieli poradzić sobie z takim wypadkiem. I to jest jeszcze ta jedna nadzieja. Natomiast na tę chwilę, z dostępnych metod, nie wyobrażam sobie, co jeszcze mógłbym zrobić. Jak na możliwości, które były, zrobiłem bardzo dużo. Chyba wszystkie je wykorzystałem. No bo cóż więcej mógłbym zrobić? Nie tracę nadziei, że kiedyś do perfekcji uda się doprowadzić metodę łączenia rdzenia, co dałoby możliwość powrotu do zdrowia. Na razie odbywają się próby tak poważnych zabiegów, jednak pełnych efektów jeszcze nie ma.
Jakiś czas temu zwracał pan uwagę, jak na przestrzeni zaledwie kilku miesięcy zafalowała pana waga ciała. Przybrał pan do 100 kg, by następnie schudnąć o 30 kilogramów. Utrzymuje pan 70 kg?
- Obecnie ważę w tych okolicach. Natomiast w tym czasie, gdy tak bardzo przytyłem, miałem pięć ciężkich operacji. Byłem napakowany różnymi sterydami, które wywołały taki skok mojej wagi, nie miałem na to wpływu. Cieszę się, bo obecnie ważę w tych okolicach, jak w czasach, gdy zdobywałem tytuł mistrza świata. Dzięki temu czuję się dużo lepiej, będąc lżejszym jestem zwinniejszy, co w moim stanie ułatwia szereg codziennych czynności.
Ta walka, którą fizycznie toczy pan każdego dnia, dotyczy także sfery psychicznej, aby się nie poddać? A może czuje pan, że mentalnie dość mocno zdołał się pan obudować?
- Myślę, że nie ma zbyt dużego wyboru. Z każdym dniem, miesiącem i rokiem człowiek się wzmacnia. Uważam, że dobrze daję sobie z tym radę, aczkolwiek nie jest to łatwe.
Jak wygląda pana codzienność, która w wielkim stopniu upływa pod znakiem kompleksowej rehabilitacji?
- Każdego dnia robię wszystko, by możliwie jak najbardziej sobie pomóc, ale oczywiście rehabilitacja jest jakby głównym punktem programu. I są jej różne formy. Przykładowo ostatnio rehabilitowałem się w szpitalu, codziennie tam jeździłem, aby profesjonaliści zajmowali się moim ciałem. Poza tym mam prywatnego rehabilitanta oraz inne, prywatne zabiegi oraz maszyny, z których korzystam. Sięgam po wszystko to, co jest w moim zasięgu, a organizm akceptuje.
Gdybym powiedział, że pół doby poświęca pan na pracę nad ciałem, to nie przeszacuję?
- Naprawdę bardzo dużo czasu poświęcam na to, by pracować nad organizmem. Do granic, którą wyznacza moje ciało.
Już dawno temu pana tata, Władysław Gollob na moje pytanie, czy niedola syna pokazuje, ilu tak naprawdę miał prawdziwych przyjaciół, odparł że wykruszają się tylko ci, którzy lansowali się na plecach Tomka.
- To jest prawda, takie jest życie. A jeśli ktoś życia nie zna, to później jest zawiedziony. Mniej więcej jest tak, że ma się przy sobie prawdziwych przyjaciół i dobrych ludzi bez względu na wszystko, ale są także tacy, którzy nie mają wewnętrznej potrzeby, by nieść pomoc. Jednak ja nie mam do nikogo o to pretensji, ani żalu. Jak już powiedziałem, po prostu takie jest życie. Ludzie wybierają, co w danym momencie chcą robić, z kim być i ewentualnie komu pomóc. Dla mnie jest to zrozumiałe, że nie wszyscy przy nas zostaną, to niemożliwe. Niemniej jestem wdzięczny wszystkim tym, którzy pomagają, wspierają, są przy mnie i nie opuszczają. Jestem im bardzo wdzięczny. Bez nich byłoby dużo, dużo trudniej.
Gdy w kontekście pana pojawiają się dwa słowa "Rajd Dakar", niejednokrotnie artykułowane także przez pana, jest to bardziej postawienie sobie na horyzoncie wielkiego celu, nawet ze świadomością, że realizacja będzie piekielnie trudna, by do czegoś dążyć? A może istotnie nie gaśnie w panu nadzieja, wszak od strony technicznej nie byłoby z tym większych trudności.
- Każdy człowiek ma jakieś nadzieje i marzenia. No więc to jest marzenie, które miałem od młodych lat i może jeszcze kiedyś się spełni. Gdy byłem już blisko rywalizowania w Dakarze, wtedy właśnie pojawiła się kontuzja. Czy to marzenie może się jeszcze spełnić? Nie wiem, na ile moje ciało mi na to pozwoli. Jako realista zdaję sobie sprawę, że to nie będzie łatwe, ale marzeniami też warto żyć.
Kiedyś Krzysztof Cegielski, pana serdeczny kolega po fachu, podobnie okaleczony, powiedział mi takie słowa: "Nie tak pięknie wyglądałaby ta historia, gdyby Tomek po prostu zakończył karierę żużlowca i przejechał Dakar, jak właśnie za jakiś czas, gdy zrobi to samo, ale po ciężkim wypadku".
- Krzysiu, którego wypadek także wyeliminował z żużla, wie co to znaczy, gdy człowiek żyje marzeniami. On czuje, jakie to byłoby dla mnie szczęście i niesamowita rzecz, gdybym jeszcze kiedyś mógł porywalizować sportowo. Ale też nic się nie stanie, jeśli ostatecznie pozostanie to tylko w sferze marzeń.
Gdy ludzie składają panu życzenia i mówią: "spełnienia marzeń" lub "i spełnienia najskrytszego marzenia", to co pan sobie dopowiada?
- Mam kilka marzeń, o których myślę i chciałbym, aby zaczęły mi się spełniać. Ale ponieważ to są te najskrytsze, niech one pozostaną w moim sercu.