Za nami inauguracja Pucharu Świata w skokach narciarskich. Zawodnicy i zawodniczki po raz pierwszy tej zimy zaprezentowali się przed większą publicznością, a o punkty do klasyfikacji generalnej walczyli na skoczni Lysgaardsbakken w Lillehammer. Choć Norwegowie nigdy nie zawodzili, jeśli chodzi o organizację tego typu imprez, tym razem na sportowców i dziennikarzy czekało mnóstwo niezbyt przyjemnych niespodzianek. Norwegowie podpadli podczas inauguracji Pucharu Świata. Musieli się tłumaczyć Na luksusy nie mogli narzekać m.in. polscy skoczkowie. Gdy dotarli oni na teren obiektu, okazało się bowiem, że w trakcie weekendu ich szatnią będzie... mała naczepa. "Gdyby takie warunki zostały stworzone w Polsce, to nasz kraj oberwałby za organizację. Międzynarodowa Federacja Narciarska (FIS) tylko kiwnęła palcem, a Polacy od razu pokornie wykonywali polecenia działaczy. Inne kraje, jak widać, mają to gdzieś. Właśnie w takich miejscach najlepiej widać, że w całym tym cyrku są równi i równiejsi" - stwierdził wysłannik Interii Tomasz Kalemba w jednym ze swoich sprawozdań z Lillehammer. Niezadowolenie polskich dziennikarzy oburzyło Norwegów, którzy odpowiedzieli na zarzuty m.in. Tomasza Kalemby. "Staramy się zapewnić wszystkim reprezentacjom możliwie najlepsze warunki. Mamy tyle stanowisk, ile mamy. W tym roku musieliśmy wynająć kilka dodatkowych szatni. Polacy dostali jedną z nich. (...). Szatnia różni się trochę od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Ale jako były sportowiec nie sądzę, że korzystanie z niej może być problematyczne. Uważam, że jest tam wystarczająco dużo miejsca, nawet jeśli jest trochę inna niż zawsze" - tak tłumaczył się w rozmowie z Dagbladet Mikko Kokslien, pracujący przy organizacji zawodów. Odstawał od reszty, Thomas Thurnbichler stracił cierpliwość. "Problem tkwi we mnie" Takie prezenty otrzymali skoczkowie za miejsca na podium w Lillehammer. Ogromne zaskoczenie Jak się okazuje, Norwegowie nie popisali się także jeśli chodzi o prezenty dla zawodników, którzy ukończyli rywalizację na podium. Ci oprócz nagród pieniężnych otrzymali bowiem tradycyjny ostehøvel, a więc... krajarkę do sera. Choć na pierwszy rzut oka może się to wydawać naprawdę trafionym prezentem (jest to bowiem prawdopodobnie najbardziej kultowa pamiątka, jaką można sobie kupić w Norwegii), warto jednak zauważyć, że w ostatnich latach przedmiot ten stał się popularny również za granicą i jest teraz dostępny na całym świecie. W Polsce podobną krajalnicę kupić można za niecałe 50 złotych. Norwegowie to naród, który słynie z zaskakujących nagród wręczanych sportowcom. Doskonałym tego przykładem jest kolarski wyścig Arctic Race of Norway, podczas którego jeden z zawodników otrzymał niegdyś... pół tony łososia. Nawet Małysz może nie mieć racji. Źle to było kiedyś, poczekajmy do Wisły