"Nie kracz" - słyszę od Zbigniewa Bońka w czasie live'a "Prawdy Futbolu", komentującego losowanie Mundialu. "Nie kracz" - łatwo powiedzieć, ale przecież ja nawet nie tyle kraczę, ile mówię o faktach. Mundiale nam wychodziły, gdy wygraliśmy lub przynajmniej zremisowaliśmy pierwszy mecz. A trzech ostatnich - w XXI wieku - przegrywaliśmy "na dzień dobry" i było już tylko cierpienie, a nie radość. W Korei w 2002 roku polegliśmy z gospodarzami 0:2. W drugim meczu Portugalia ograła nas 4:0 i trzecie spotkanie - z USA - było o honor. W 2006 roku przegraliśmy z Ekwadorem 0:2, co jest wręcz traumatycznym wspomnieniem. Pół roku wcześniej - w towarzyskim meczu z tym rywalem było 3:0 dla nas. A tu "wtopa" i to w najgorszym stylu. A w zasadzie bez stylu. A na trybunach zjawiła się rekordowa liczba Polaków w meczu wyjazdowych na świecie. Różne źródła różnie podają, ale myślę, że naszych rodaków w Gelsenkirchen było 40 tysięcy. I "pół Polski" przed telewizorami. Bój z Niemcami w kolejnym meczu był tyleż heroiczny, co przegrany w doliczonym czasie gry - 0:1. I znowu byliśmy poza turniejem po dwóch seriach meczów. I ponownie został nam "mecz o honor" - z Kostaryką... W 2018 nikt nie planował "powtórki z (wątpliwej) rozrywki". Wówczas trochę przestrzegałem, ale nie mam wrażenia, że krakałem. W Moskwie przyszła klęska z Senegalem - 1:2. Zły skład, złe przygotowania, niefart. I już trudno było ratować Mundial. W drugim starciu tych finałów MŚ przyszła porażką z Kolumbią 0:3. I został nam mecz "o honor". I znowu zwyciężyliśmy, choć to była ta pamiętna wygrana z Japonią - "w niskim pressingu"... Teraz układ meczów nam sprzyja. 22 listopada zagramy z Meksykiem. To rywal trudny, ale nie najtrudniejszy. Nawet gdybyśmy nie wygrali, to mamy drugi mecz ze słabeuszem - Arabią Saudyjską. Przy całym szacunku do tego rywala, z ciekawym trenerem Herve Renardem, 26 listopada musimy "zainkasować" trzy punkty. Inny scenariusz byłby horrendum, chyba jeszcze gorszym, niż porażka z Ekwadorem w Niemczech. I 30 listopada staniemy do walki z mistrzem Ameryki Południowej, Argentyną. Do walki o wszystko albo... "o pietruszkę", jeśli dwa pierwsze spotkania by nam wyszły. Czesław Michniewicz zrobi wszystko w tym względzie. Jeszcze z dzień, dwa będzie się cieszył z awansu, a później skoncentruje się na pracy, w której tyleż będzie zajmował się własnym zespołem, co rozpracowywał rywali. Meksyk znajdzie się pod lupą! Wręcz pod mikroskopem. I słusznie. Bo ta wiedza może się przełożyć na wynik. Kiedyś Jacek Gmoch praktykował - jako prekursor w skali świata - "bank informacji". I bardzo to się przydało na Mundialu w 1974 roku, gdy był asystentem Kazimierza Górskiego, czy w 1978 roku, gdy prowadził samodzielnie zespół. Michniewicz jest ósmym trenerem Polakiem, który poprowadzi Biało-Czerwonych na Mundialu. Po Józefie Kałuży w 1938, Kazimierzu Górskim w 1974, Jacku Gmochu w 1978, Antonim Piechniczku w 1982 i 1986, Jerzym Engelu w 2002, Pawle Janasie w 2006 i Adamie Nawałce w 2018. "Ma dryg do prowadzenia reprezentacji" - przekonuje Zbigniew Boniek, który przekonał się o tym już, gdy powierzył mu reprezentację U-21. Mariusz Piekarski, menedżer Michniewicza, już w końcu grudnia powiedział: "A może to dar od losu, że Paulo Sousa uciekł". Dziś śmiało można podpisać się pod tą tezą. Pytanie, co z Mundialem, ale to będziemy rozstrzygać przez najbliższe miesiące. Nie kracząc... Roman Kołtoń, "Prawda Futbolu"