FIS ruszyła z ofensywą. Nie było taryfy ulgowej. "Hamują zapędy"
Maciej Kot był dwukrotnie - po jednym razie każdego dnia - sprawdzany przez kontrolera w czasie zawodów Pucharu Świata w skokach narciarskich w Lillehammer. Takich zawodników, jak zakopiańczyk było wielu. Widać, że Międzynarodowa Federacja Narciarska (FIS) od pierwszego konkursu wzięła się naprawdę bardzo solidnie do pracy.
Wiadomo, że w czasie konkursu nie można sprawdzić wszystkich zawodników, ale jednak Christian Kathol, odpowiadający z ramienia Międzynarodowej Federacji Narciarskiej (FIS) za kontrole sprzętu, chciał skontrolować jak najwięcej skoczków.
Stąd częste i wielokrotne obecności niektórych sportowców w specjalnie przygotowanym na tę okazję pomieszczeniu.
Liczne kontrole skoczków w Lillehammer. "Zostały ustalone pewne reguły"
Kiedy zapytaliśmy Macieja Kota o to, czy jednego dnia coś nie spodobało się kontrolerowi i dlatego został wezwany kolejnego dnia, odparł: - Jednego kontrolował co innego, a drugiego - jeszcze coś innego. Jest zatem pewnego rodzaju konsekwencja. Widać, że FIS chciała mieć po pierwszym weekendzie pełny przekrój. Sprawdzano zatem: wagę, narty, obecność fluoru, wysokość kroku i obwody kombinezonów.
W poprzednich latach takie dokładne kontrole pojawiały się raczej przy okazji zbliżającego się Turnieju Czterech Skoczni albo przed mistrzowskimi imprezami. Teraz FIS ruszyła z ofensywą już od pierwszego konkursu. I nie było taryfy ulgowej, o czym świadczy wiele dyskwalifikacji zarówno u panów, jak i pań, za których kontrolę odpowiada Agnieszka Baczkowska.
- Punkt widzenia zależy zawsze od punktu siedzenia. Biorąc pod uwagę, że na tę chwilę uniknęliśmy dyskwalifikacji i tego, że jesteśmy pewnie swojego sprzętu, to podoba mi się taki początek sezonu. Zostały ustalone pewne reguły, wedle których przebiega kontrola. Są też reguły dotyczące sprzętu i one też są przestrzegane. Nie ma taryfy ulgowej. I to dobrze - mówił Kot.
Pewnie gdyby dyskwalifikacje dotykały naszej kadry, to narzekalibyśmy na to. Z doświadczenia jednak wiem, że takie kontrole, jak ta w Lillehammer, hamują zapędy ekip. Kiedy zespoły widzą, że jest luka i na pewne rzeczy przymyka się oko, to wówczas jest większa pokusa. Wtedy ekipy niebezpiecznie zbliżają się do limitu. Wiadomo, że najlepiej być właśnie na limicie, ale go nie przekraczać. Bycie na limicie oznacza jednak bardzo często ryzyko dyskwalifikacji. Wystarczy, że spadnie obwód brzucha o centymetr w czasie zawodów i robi się problem
~ dodał.