Partner merytoryczny: Eleven Sports

Barcelona zaczyna drogę ku rehabilitacji

Czy wielki czas Barcelony przeminął, a może da się go jeszcze zatrzymać? Po kompromitującym 0-7 z Bayernem Monachium w półfinale poprzedniej edycji Champions League Katalończycy zaczynają drogę ku rehabilitacji.

Lionel Messi, Cesc Fabregas i Neymar
Lionel Messi, Cesc Fabregas i Neymar/David Ramos/Getty Images

"Barcelonę zostawiam sobie na finał" - mówił Robert Lewandowski przed losowaniem półfinałów poprzedniej edycji Ligi Mistrzów. Polak pomylił się grubo, choć sam zrobił wiele, by przepowiednia się spełniła. Jego cztery gole w starciu z Realem zapewniły Borussii prawo występu na Wembley. Katalończycy nie ruszyli nawet z bloków startowych, bawarski walec zrównał ich z ziemią. Można było dostrzec w tym kres złotego okresu drużyny z Camp Nou, w co liczni jej wielbiciele nie chcą uwierzyć. "Gramy z nr 1 na świecie" - powtarzał wczoraj trener Ajaksu Frank de Boer przed inauguracją nowej edycji Champions League.

Czy to tylko zwrot grzecznościowy, który przestaje mieć cokolwiek wspólnego z rzeczywistością? Nie sądzę. Tak jak de Boer czy Lewandowski myślało i wciąż myśli wielu ludzi piłki. Głębokie piętno, jakie drużyna z Katalonii odcisnęła w ostatnich latach na światowym futbolu przyniosło jej grono zatwardziałych wielbicieli, dla których tiki-taka wciąż pozostaje miażdżącą siłą.

Lekkomyślny Ferguson

Żeby przypomnieć sobie, do jakiego stopnia świat piłki wynosił Barcę na piedestał, wystarczy cofnąć się zaledwie do finału Champions League 2011 roku. Gdy w wielkim meczu na Wembley Aleks Ferguson nakazał swoim ludziom iść na wymianę ciosów, większość komentatorów uznawała to za przejaw skandalicznej wręcz lekkomyślności legendarnego Szkota. "Aby mieć szanse w starciu z Katalończykami trzeba wyjść od założenia, że są zdecydowanie lepsi. I dopiero wtedy szukać sposobów na ich pokonanie" - powtarzano jakby Manchester United był jakąś małą drużyną, a nie kolosem równym katalońskiemu.

Choć na czele światowej opozycji wobec dominacji Barcelony stanął Jose Mourinho, niecały rok później cel osiągnęła Chelsea. Nieopierzony trener Roberto di Matteo nie szukał otwartej wojny z Katalończykami, ale pokonał ich sposobem. Zaraz potem rozstanie z drużyną ogłosił twórca jej potęgi Pep Guardiola. Wciąż można było mówić o incydentach, nikt nie wygrywa zawsze i wszędzie. Nie dało się jednak całkowicie zignorować poważnych oznak niewydolności tiki-taki nieuchronnie prowadzących do tego, co stało się potem w meczach z Bayernem.

Drużyna Tity Vilanovy zaczęła przegrywać także z Realem Madryt, męczyła się z Celtikiem i podobnymi przeciętniakami stawiającymi autobus w bramce. A może rywale ostatecznie wynaleźli antidotum na kataloński styl, który zaczynał przypominać relikt przeszłości?

Obrońcy tiki-taki próbowali przekonywać, że nic się nie stało. Klub z Camp Nou, jako jedyny w Europie od sześciu lat regularnie dociera co najmniej do półfinału Champions League. Odwoływanie się do świetlanej przeszłości to jednak raczej tylko rodzaj zasłony dymnej. W słodkiej paplaninie ludzi z Camp Nou wyróżniał się niecierpliwy głos Gerarda Pique, który po meczach z Bawarczykami nawoływał do rewolucyjnych zmian w składzie. Rewolucja skończyła się na sprowadzeniu Neymara. Władze klubu nie bez racji uznały, że reszta utytułowanych piłkarzy zasługuje na kolejną szansę. W kadrze zespołu tylko Xaviemu i Puyolowi zagląda w oczy starość.

Reformowanie tiki-taki

Myli się jednak ten, kto uważa, iż wątpliwości mają wyłącznie zaprzysiężeni wrogowie Barcelony. To, co robi nowy trener Gerardo Martino jest próbą reformowania tiki-taki. Argentyński szkoleniowiec na każdym kroku podkreśla swój szacunek dla tradycji klubu, starając się jednak reagować, gdy drużynie włącza się bieg jałowy. Sławetne posiadanie piłki, na którym w 2009 roku Guardiola zbudował siłę zespołu, spada. Wykorzystując szybkość Neymara Barcelona uczy się grać z kontry. Liczba podań wymienianych przez pomocników i obrońców ma zostać ograniczona do koniecznej. Drużyna Martino z pewnością nie będzie bić statystycznych rekordów.

Jaki to wszystko przyniesie efekt? Martino zaczął sezon od rozbicia Levante 7-0. Trener gości Joaquin Caparros opowiadał, że on i jego gracze czuli się jak na fotelu u dentysty przy wyrywaniu zębów. "Niech wejdzie następny" - zapraszał ironicznie kolejnych rywali Barcy przepowiadając im podobny los. Ale w kolejnym meczach, z lepszymi przeciwnikami męki cierpiał raczej zespół z Camp Nou, choć póki co udało mu się zachować w tym sezonie miano niepokonanego. Starcia z Atletikiem Madryt, Valencią i Sevillą wywołały w Barcelonie tyle samo nadziei, co wątpliwości.

Barca znalazła się na rozdrożu próbując szukać nowych sposobów na wygrywanie lub odbudować stare, jak na przykład grę wysokim, agresywnym pressingiem. Dzisiejszy mecz z Ajaksem ma być obowiązkowym zwycięstwem. Nikt na tej podstawie nie będzie się starał twierdzić, że drużyna Martino pokonała zmory przeszłości. Co najwyżej będzie można mówić o symptomach.

Istnieje wystarczająco dużo argumentów za i przeciw. Leo Messi wciąż jest młody, Andres Iniesta w kwiecie wieku, Cesc Fabregas dorasta do roli spadkobiercy Xaviego. Dopóki jednak Barcelona nie poradzi sobie z Bayernem, Realem, Chelsea, Manchesterem United lub innym zespołem z topu, dopóty będzie tkwić w niepewności. Czy zeszłoroczny półfinał Champions League był bolesnym impulsem do zmian, czy też bezpowrotnym kresem epoki?

"Zbyt często byliśmy więźniami tiki-taki" - tłumaczył niedawno Pique w wywiadzie dla "La Gazzetta dello Sport", co znaczy tyle, że stoper widzi nadzieję na lepsze jutro w reformach sposobu gry dokonywanych przez Martino. Gracze Barcelony muszą jednak pokonać także kilka innych barier. W ostatnim ligowym meczu z Sevillą Neymar wyglądał na jedynego, któremu naprawdę chce się walczyć.

Nieoceniony Pique

Nieoceniony w takich przypadkach jest właśnie przykład Gerada Pique. Wychowany w La Masia stoper po powrocie na Camp Nou z Manchesteru zaliczył cztery lata mogące pomieszać w głowie najtwardszemu. Zaczął od historycznego sezonu z sześcioma trofeami Barcelony, 12 miesięcy później był już mistrzem świata, w kolejnym wygrał Champions League drugi raz, by w 2012 roku zostać mistrzem Europy. Po drodze związał się z królową show biznesu Shakirą, która, jak opowiada, otworzyła przed nim wielki świat. Niedawno urodził się mu syn Milan. Czy 26-letni milioner, symbol powodzenia i sukcesu, zachował dość motywacji, by dzień w dzień na treningach harować jak bestia? A przecież podobne CV mają na Camp Nou niemal wszyscy. Można od tego zgubić na chwilę kontakt z rzeczywistością.

Znużenie i przemęczenie są naturalnymi chorobami zwycięzców. Motywacja graczy Barcy nie miała prawa być w ubiegłym sezonie w szczytowym punkcie. Do tego doszła choroba Vilanovy i uraz Messiego. Czy bezlitosny rywal z Bawarii zwrócił Katalończykom sportową złość, wzniecił w nich pragnienie rewanżu, na którym można budować nadzieje na odrodzenie? Póki co nazywanie wciąż Barcelony najlepszą drużyną na ziemi, jest zwrotem grzecznościowym, komplementem odwołującym się do czterech ostatnich lat lub wręcz przejawem maniakalnego uporu.

INTERIA.PL

Zobacz także

Sportowym okiem