Wstyd z protokołem i spodenkami. Piłkarze w szoku. Bałagan organizacyjny PZPN-u
1:5 z Portugalią skwitować można chyba tylko jakimś klasykiem z Dariusza Szpakowskiego: „Niestety...” albo „Ajj, Jezus Maria”. To było spotkanie, jak z najmroczniejszych czasów polskiej: Karola Świderskiego wskutek wstydliwego błędu nie wpisano do protokołu meczowego, Marcin Bulka wychodził na murawę w spodenkach Łukasza Skorupskiego, kontuzji doznali Jan Bednarek, Bartosz Bereszyński, Sebastian Szymański i Taras Romanczuk, a rozbudzone nadzieje o pięknym zwycięstwie Biało-Czerwonych nad światową potęgą okazały się złudne, jak zwykle zresztą.
KORESPONDENCJA Z PORTO
Dziesięć lat porażek
Nicola Zalewski i Piotr Zieliński w długim, podziemnym korytarzu stadionu Porto poprosili Cristiano Ronaldo o pamiątkowe zdjęcia. Gdy wideo z uśmiechniętymi reprezentantami Polski, pozującymi do fotek z CR7, który w wieku 39 lat władował dwa gole, w tym jednego z przewrotki, obiegło internet, pojawiły się wcale nie pojedyncze głosy, że po 1:5 to tak nie wypada. Oburzeni trąbili, że gwiazdorzy z Serie A to nie piłkarze kadry Brunei, która swoją drogą właśnie przegrała 0:11 z Rosją, żeby po 1:5 pozować do fotek nawet z taką legendą, jak Ronaldo. Po prawdzie, nie było w tym nic zdrożnego, sytuacja powtórzyłaby się, niezależnie od wyniku, no i gdyby tylko to był akurat największy problem Biało-Czerwonych...
Od dziesięciu lat Polska nie wygrała ze światową potęgą w meczu o punkty. W tym czasie nie udało jej się z Anglią, Argentyną, Belgią, Francją, Włochami, Portugalią, Chorwacją, Hiszpanią, Niemcami i Holandią. Z tymi drużynami w ostatniej dekadzie wygrywali za to i to nie raz: Duńczycy, Ukraińcy, Irlandczycy, Austriacy, Węgrzy, Macedończycy, Islandczycy, Szwedzi, Walijczycy, Gruzini, Bułgarzy, Słowacy czy Grecy.
To żaden wstyd przegrać z Portugalią. Tym bardziej że Polacy w pierwszej połowie na Estadio do Dragao byli od rywala lepsi. Stworzyli więcej sytuacji, Diogo Costa musiał się nie lada napracować. Gdyby ktoś przed startem Ligi Narodów powiedział, że kadra Michała Probierza zdobędzie okrągłe zero punktów w dwóch starciach z Selecao, pewnie nikt nie byłby specjalnie zdziwiony. Bolesny jest rozmiar tej drugiej porażki - 1:5 to deklasacja, ale przede wszystkim okoliczności, jakie tej klęsce towarzyszyły.
Kompromitacja organizacyjna
Około siedemdziesiątej minuty na murawę wejść miał Karol Świderski. Błyskawicznie okazało się, że napastnik z MLS na boisku pojawić się nie może, bo Łukasz Gawrjołek, team manager reprezentacji Polski, nie wpisał go do protokołu UEFA. 27-letni piłkarz długo kłócił się z sędzią technicznym, dyskutował ze sztabem, po czym odwrócił się na pięcie, rzucił koszulką i czym prędzej udał się na trybuny, bo de facto... nie powinien nawet przebywać w strefie dla rezerwowych. W tym miejscu przypomina się kuriozalna historia z kierowniczką Legii, Martą Ostrowską, której gapiostwo przy okazji meczu z Celtikiem i dziejąca się za sprawą zmiana z Bartoszem Bereszyńskim w roli głównej, kosztowała klub z Łazienkowskiej wielką szansę na awans do Ligi Mistrzów.
Probierz apelował na konferencji prasowej, żeby nie wieszać na team managerze psów i nie palić go na stosie, ale to była oczywista kompromitacja organizacyjna reprezentacji Polski. Wpisywała się ona zresztą doskonale w obraz wszechobecnego chaosu, jaki zdominował poczynania Biało-Czerwonych w drugiej połowie spotkania. Mało tego, dość powiedzieć, że w tym samym czasie Marcin Bułka stanął między słupkami w spodenkach z numerem 1, a więc należących do... Łukasza Skorupskiego. Tyle w tym dziwacznej, niewytłumaczalnej dezorganizacji, że zawisł w powietrzu smród sprzed kilkunastu lat, kiedy za rządów Grzegorza Laty takie rzeczy działy się na porządku dziennym. Anegdota: największy skandal wybuchł, gdy z koszulek reprezentacji wyfrunął orzełek, który zastąpiony został piłko-ptakiem PZPN-u, a prezes tłumaczył to tak, że to żaden wstyd, gdyż godło schodzi na psy, bo... w kraju wszędzie tylko widzi kilometrowe stragany pełne fajansu z godłem państwowym, który płynie do nas statkami z Chin.
Z lewych spodenek Bułki i niewpisania Świderskiego do protokołu meczowego nie można oczywiście robić sensacji, ale... PZPN wciąż nie zorganizował Superpucharu Polski. Jedną z największych zasług prezesury Zbigniewa Bońka w polskiej federacji byłoby przywrócenie prestiżu Pucharu Polski i właśnie nadanie sensu rozgrywaniu Superpucharu. Wisła Kraków z Jagiellonią Białystok powinny zagrać w lecie. Jako że jednak rywalizowały w eliminacjach europejskich pucharów i w wakacje nie znaleziono dla nich dogodnego terminu, to temat w dziwaczny sposób wyparował, aż nagle Roman Kołtoń napisał, że rozważany był scenariusz... Miami. PZPN przez wiele miesięcy ignorował jawną dyskryminację kibiców Białej Gwiazdy, którzy wobec kibolskich porachunków i ustaleń, a także absurdalnie im podległych decyzji prezesów klubów czy innych burmistrzów miast nie mogli brać udziału w wyjazdowych spotkaniach. Niezmiennie lekceważone są też przepisy licencyjne, na szczeblu centralnym można bezkarnie funkcjonować wobec długów i zaległości w wypłacaniu wynagrodzeń, czego najlepszym przykładem Lechia Gdańsk w Ekstraklasie i Kotwica Kołobrzeg w I lidze.
To tyle, jakby ktoś jeszcze zastanawiał się, czy nagła cisza medialna wokół Cezarego Kuleszy i spółki to efekt ich mądrych działań, czy po prostu okresu przejściowego między burzą a burzą. Nieprzypadkowo niemal cały ciężar komunikacyjny wokół związki i reprezentacji wziął na siebie Michał Probierz. Najwyraźniej uwidoczniło się to, gdy powołania na Euro 2024 ogłosił podczas turnieju golfowego. Ludzie PZPN-u, po serii afer z 2023 roku, wycofali się w cień, co wcale nie musi oznaczać, że jest lepiej niż było.
„Ajj, Jezus Maria”
Reprezentanci Polski w strefie mixed zone wyglądali i brzmieli na nieco skołowanych. Adam Buksa, którego zaproszono na boisko, gdy nie mógł pojawić się na nim Świderski, przyznawał, że kompletnie nie wiedział, o co w tym wszystkim chodzi. Probierz twierdził nawet, że to najbardziej pechowy mecz w jego karierze trenerskiej. Z kontuzjami mecz kończyli Jan Bednarek, Bartosz Bereszyński i Taras Romanczuk. Przed pierwszym gwizdkiem wypadł Sebastian Szymański. W połowie portugalskiego zgrupowania do klubów wrócić z powodu urazów musieli także Przemysław Frankowski i Michael Ameyaw. Przed nim z przyjazdu na mecze kadry wycofał się kapitan Robert Lewandowski, także trapiony przez problemy zdrowotne. A Lewy znajduje się przecież w życiowej formie, dopiero rozstrzelał Real Madryt, prowadzi w klasyfikacji strzelców La Ligi i jesienią 2024 roku z pełnym przekonaniem można wskazywać go w pierwszej trójce (tak, tak!) najlepszych piłkarzy świata.
Wychodzi na to, że Porto okazało się dla Polaków niesłychanie pechowe.
I...
Czy to przypadek, że mecz na Estadio do Dragao relacjonował Dariusz Szpakowski? Komentator legendarny, chodząca historia tego kraju, ale też całymi latami usta słabości polskiego futbolu, głos niemal jednoznacznie kojarzący się z porażkami. Porażkami w meczach, eliminacjach i turniejach, porażkami spodziewanymi i niespodziewanymi, porażkami bohaterskimi i upokarzającymi, porażkami selekcjonerów i porażkami piłkarzy. Zawieszoną narracją przy golach dla rywali, bezradnym milczeniem, druzgocącymi monologami. I żadna w tym jego wina, bo co on może za mikrofonem? Ale „Niestety...” i „Ajj, Jezus Maria”, z trwogą czekamy na Szkocję.