Partner merytoryczny: Eleven Sports

Lech Poznań wraca do koncepcji z 2017 roku, którą sam skrytykował

Po pamiętnym oknie transferowym w lecie 2017 roku, określanym jako "skok na mistrzostwo", Lech Poznań sam twierdził, że następnym razem dwa razy się zastanowi, zanim wyda tyle pieniędzy na transfery i zarobki piłkarzy. Na zastanowienie się dwa razy potrzebował czterech lat i doszedł do wniosku, że innej drogi do tytułu nie ma.

Lech na właściwym torze - Odcinek 12/INTERIA.TV/INTERIA.TV

A przynajmniej do tytułu w krótkim okresie czasu, a takiego właśnie Lech teraz potrzebuje. Jest w bardzo trudnej sytuacji, bowiem sześć lat posuchy bez trofeum sprawiło, że w gronie wyznawców obecnej polityki władz klubu znajdują się już tylko najwierniejsi klakierzy. Krytyka jest powszechna, a oczekiwanie sukcesów - kategoryczne.

Lech Poznań musi coś zrobić. A może raczej należałoby powiedzieć - powinien. Może trwać przy obecnej konstrukcji sportowej struktury klubu, czyli szkoleniu wychowanków, sprzedawaniu ich następnie relatywnie szybko i za duże pieniądze, z których tylko małą część inwestuje w rozwój pierwszej drużyny. Może też zmienić to podejście i zainwestować więcej, w oczekiwaniu na zysk nie tylko w postaci zdobyczy i trofeów, ale także świętego spokoju. On jest warunkiem dalszej pracy klubu.

Lech Poznań już wydał kilkanaście milionów

Problem w tym, że mieliśmy już przy Bułgarskiej inwestycje, które Lech uważa za duże, czyli rzędu kilkunastu milionów złotych na transfery i wynagrodzenie nowych zawodników. Miało to miejsce latem 2017 roku - wtedy do Kolejorza przyszli tacy piłkarze jak Christian Gytkjaer, Mario Situm, Emir Dilaver, ale tamta ofensywa transferowa obejmowała także takich piłkarzy jak Niklas Barkroth, Nikola Vujadinović, Deniss Rakels i inni.

W efekcie Lech nawiązał walkę o mistrzostwo Polski w 2018 roku i gdy wydawało się, że w końcu je zdobędzie, spektakularnie wywrócił się na ostatnich metrach. To wówczas prezesi Piotr Rutkowski i Karol Klimczak uznali, że wydatki z lata 2017 roku były błędem. Wyraźnie o tym mówili, że zamierzali dokonać "skoku na mistrzostwo", co nie wyszło i teraz dwa razy zastanowią się, zanim, wydadzą tyle pieniędzy.

CZYTAJ TAKŻE: Lech Poznań może zawrócić piłkarza, z którego zrezygnował

Zastanawiali się cztery lata, podczas których Lech stał się jeszcze gorszy, jeszcze bardziej irytujące i jeszcze bardziej przegrywał. Dzisiaj Lech wraca do koncepcji wydania kilkunastu milionów złotych na letnie transfery, chociaż do tej pory uznawał, że nie jest to konieczne. Co więcej, udało mu się nawet przekonać część dziennikarzy, że dwa miliony euro wydane na wzmocnienia zimą to dużo. Na ile to wystarczyło, przekonaliśmy się wiosną.

Przyparty do muru Lech zmuszony jest zweryfikować swój pogląd, że podejście z 2017 roku było błędem, tzn. kompulsywne rzucenie się na rynek transferowy, by jak najszybciej dogonić Legię Warszawa. Być może jednak nie sam pomysł wzmocnień na dużą skalę okazał się idiotyczny, ale wybory, jakich Lech wtedy dokonywał, a - biorąc pod uwagę całkiem spore umiejętności Gytkjaera, Situma czy Dilavera - może kolejna, najbardziej kulejąca w Lechu faza, a zatem wprowadzanie ich umiejętnie do zespołu i zrobienie z nich pożytku.

Pamiętajmy bowiem, że Lech Poznań za transfer dużego kalibru i piłkarza świetnego uważa Jana Sykorę, który od momentu przyjścia do Lecha bardzo zawodził i dopiero ostatnie dwa mecze rozegrał na niezłym, obiecującym poziomie. Na tyle obiecującym, że być może trener Skorża zdoła wykrzesać z niego potencjał. Nie zmienia to faktu, że Kolejorz nie może teraz czekać na to, aż wypieszczony transfer za kilkaset tysięcy euro odpali po roku. Sprawa jest bowiem pilna.

Lech Poznań się twardo targuje

Informacje, jakie dochodzą z rynku transferowego, sugerują, że chociaż Lech chce wydać na transfery być może więcej niż w 2017 roku i rekordowo dużo w swych dziejach, to jednak nadal każdą złotówkę ogląda starannie. Negocjacje w sprawie pozyskania Jesusa Jimeneza z Górnika Zabrze idą wolno, gdyż Lech stosuje znaną sobie od lat zasadę gry na czas. Wychodzi z założenia, że inaczej się rozmawia o pozyskaniu zawodnika w maju, a inaczej w lipcu czy sierpniu. Jesus Jimenez ma klauzulę odstępnego w wysokości 900 tys. euro, ale i rok do końca kontraktu, więc Kolejorz nie chce w tej sytuacji tyle płacić. Nie chce wyjść na frajera i przepłacić, ale często wychodzi na niego, gdy nie udaje mu się sprowadzić upragnionego piłkarza.

W 2017 roku zmieniliśmy strategię. Zaczęliśmy chcieć więcej, szybciej i drożej. To w ogóle nie wypaliło

Czego Lech Poznań nie potrafi?

Pamiętajmy, że rekordowe okienko z 2017 roku prezes Piotr Rutkowski opisywał tak: - Nasza strategia opierała się wcześniej na wytrwałości w szukaniu i wprowadzaniu piłkarzy. Dotąd kupowaliśmy zawodników mniej znanych, z mniejszych klubów, nie tak oczywistych, niekiedy piłkarzy niegotowych, którzy potrzebowali czasu jak Gergo Lovrencsics czy Darko Jevtić. I w 2017 roku zmieniliśmy strategię. Zaczęliśmy chcieć więcej, szybciej i drożej. Chcieliśmy zawodników bardziej doświadczonych, gotowych do gry, którzy od razu odpalą, bo zależało nam na wyniku w pucharach. To w ogóle nie wypaliło, bo taka praca nigdy nie byłą naszą mocną stroną. Było nią wyszukiwanie zawodników, których nikt nie znał i nie miał na radarze, nawet za cenę cierpliwego czekania, aż odpalą. 

Skoro zdaniem władz Lecha, taka koncepcja wtedy nie wypaliła, to pytanie, czy teraz będą chcieli do niej wrócić. Sprowadzanie za spore pieniądze gotowych do gry (w myśl założeń) graczy stało się bowiem przy Bułgarskiej symbolem tego, co klub nie powinien robić. Wielu kibiców ma dokładnie odwrotne zdanie na ten temat. Mają oni dość tych nieznanych graczy z Bałkanów czy Skandynawii, którzy nie okazują się potem przydatni do walki o tytuł.

Przeciek informacji na temat tego, że Lech chce wydać dużo (a ma z czego, bo zarobił w ostatnim sezonie rekordowo duże kwoty za transfery i grę w Lidze Europy) mają na celu odsunąć od władz klubu posądzenia o to, że nie robią nic, że akceptują obecny stan rzeczy, w którym Lech jest jedenasty i że skąpią środków, których tak wiele zarobili. Doświadczenia sezonu 2017/2018 uczą jednak, że nie suma wydana na transfery decyduje o trofeach, ale sprowadzanie graczy odpowiednich i tych, których się zamierza i chce sprowadzić od początku, a nie substytutów i zastępców, gdyż coś znowu nie wyszło i nie udało się wynegocjować planowanego transferu. Tak powstaje bowiem w Poznaniu domek z kart, stworzony z zamienników.

Nad tym warto się dwa razy zastanowić.

Christian Gytkjaer w barwach Lecha Poznań/JAKUB PIASECKI / CYFRASPORT / NEWSPIX.PL/Newspix
INTERIA.PL

Zobacz także

Sportowym okiem