Jagiellonia Białystok - Lechia Gdańsk. Jarosław Nowicki: Trzy kluby w sercu
Przejście z Jagiellonii do Lechii Jarosław Nowicki przypłacił półroczną dyskwalifikacją. Dziś kibicuje obu klubom.
Maciej Słomiński, Interia: Mówili o panu "Ferrari".
Jarosław Nowicki, były piłkarz Zawiszy, ŁKS, Jagiellonii i Lechii: - Faktycznie szybkość była moim atutem. Żartowano czasem, że boisko jest dla mnie za krótkie, jak nabrałem prędkości ciężko było wyhamować.
To cecha wrodzona czy wytrenowana?
- Zacząłem późno grać w piłkę, dopiero w wieku 13 lat. Wcześniej pięć lat ćwiczyłem gimnastykę, byłem w tym dobry, miałem sukcesy. Trenowałem po trzy godziny dziennie, sporo, ale i tak dwa razy mniej niż w ZSRR czy NRD. W 1974 r. Polacy zdobyli trzecie miejsce na świecie, kraj ogarnął futbolowy szał i nikt już nie był w stanie mnie odciągnąć od piłki. W Zawiszy Bydgoszcz trafiłem pod skrzydła trenera Konrada Kamińskiego, szkoleniowca który wychował m.in. Zbigniewa Bońka i Henryka Miłoszewicza.
Wtedy nie mierzono piłkarzom prędkości jak dziś, ale czy spotkał pan kogoś równie szybkiego na boisku?
- Porównywano mnie do Tadeusza Nowaka z Legii Warszawa, który też miał ksywę "Ferrari". W kadrach juniorskich był jeszcze Janusz Turowski, grając razem w reprezentacji młodzieżowej robiliśmy trochę przeciągu w ataku.
Postawił pan na piłkę i dość szybko trafił do kadry.
- No tak, właściwie po dwóch latach regularnego treningu ubrałem koszulkę z orłem na piersi.
Kwartał temu pytałem byłego bramkarza Janusza Stawarza o mistrzostwa świata U-20 w Japonii w 1979 r. Polska zmierzyła się m.in. z Argentyną z Diego Maradoną w składzie. Pan też tam był.
- Nie będę silił się na oryginalność. Maradona już na pierwszy rzut oka był kozakiem, było widać że zrobi wielką karierę. Pierwszy raz zobaczyłem Diego w hotelu, wszystkie drużyny naszej grupy mieszkały razem. "Jugole" przyjechali jako mistrzowie Europy, panoszyli się, co to nie oni. A Maradona? Potem popadł w szeroko znane kłopoty, ale wtedy był najnormalniejszym chłopakiem pod słońcem. Zero sody. Gdy graliśmy z Argentyną (1-4), w oczekiwaniu na mecz patrzyliśmy jak on się rozgrzewa, jak podbija piłkę, z jaką lekkością to robi. Piotrek Skrobowski z Wisły Kraków był jego plastrem, w pierwszej połowie nie upilnował Diego, ale nie on jeden nie dał rady. Argentyńczyk Ramon Diaz z ośmioma golami został królem strzelców, Maradona najlepszym zawodnikiem (sześć bramek), a nasz Andrzej Pałasz był trzeci w klasyfikacji strzelców z pięcioma trafieniami.
To nie była pana ostatnia wizyta w Japonii.
- Na adres PZPN przyszło zaproszenie na tournée w 1981 r., ale selekcjoner Antoni Piechniczek odmówił, dlatego pojechała młodzieżówka, pod szyldem kadry dorosłej. Dzięki temu mam cztery mecze dla reprezentacji i jedną bramkę. Podobnie jak dziś Japończycy grali składnie do pola karnego, ale pod bramką gubili się, dlatego wygraliśmy podczas tego tournée wszystkie cztery mecze.
Azjatyckie wojaże odbył pan jako zawodnik Zawiszy Bydgoszcz, który dziś walczy o wyjście z IV-ligowej otchłani. Wtedy miał zgoła inne cele.
- Wojciech Łazarek został trenerem, gdy Zawisza spadł do II ligi w 1978 r., wtedy zacząłem grać regularnie i weszliśmy do Ekstraklasy. Andrzej Milczarski, Adam Kensy, Bogdan Kwapisz i inni - dobra ekipa. Na niektórych meczach wszystkie drzewa były zajęte, widzów wpuszczano nawet na bieżnię. Przychodziło po 30-40 tysięcy widzów, Zawisza był klubem regionu, kibice przyjeżdżali autokarami z całego województwa. Do dziś w sercu mam trzy kluby, w których występowałem: Zawiszę, Jagiellonię Białystok i Lechię Gdańsk.
ŁKS nie? Do Łodzi przeszedł pan z Bydgoszczy w 1982 r.
- W ŁKS atmosfera była nieciekawa, męczyłem się tam. Trochę rozumiem Darka Dziekanowskiego, który w głośnym wywiadzie dla "Sportowca" powiedział, że dopiero za rogatkami Łodzi otwierał szybę w aucie. To nie była wtedy ziemia obiecana, nie było przyjaźni między piłkarzami. O niepowodzenia obwiniani byli gracze przyjezdni. Chciałem się stamtąd wyrwać. Na szczęście ŁKS chciał pozyskać z Jagiellonii pomocnika Dariusza Bayera, doszło do wymiany. Poszedłem do II ligi do Białegostoku po ledwie jednym sezonie w ŁKS.
Społeczeństwo w Białymstoku słynie z ofiarności.
- Polubiono mnie za dobrą grę, dobrze się tam czułem. Jestem wdzięczny Jagiellonii, że pomogła mi się wyrwać z Łodzi. Po latach wciąż mam tam przyjaciół, miło powspominać stare, dobre czasy. Jeśli mam porównać atmosferę Białegostoku i Łodzi...Nie chcę nikogo obrazić, ale mimo że to była wtedy zaledwie II liga to już wtedy atmosfera i klimat w "Jadze" były ekstraklasowe. Grałem z wieloma zawodnikami, którzy potem wywalczyli Ekstraklasę dla Podlasia, po raz pierwszy w historii. Mirek Sowiński, Jarek Michalewicz, Janusz Szugzda, Andrzej Ambrożej, Darek Czykier i wielu, wielu innych.
Tak było super, a jednak zdecydował się na przejście do Lechii Gdańsk, za co zapłacił pan półroczną dyskwalifikacją.
- To była bardzo trudna decyzja. Przyszła propozycja z wyższej ligi, z Trójmiasta, które było oknem na świat, w dodatku od trenera Łazarka, czyli tego który wprowadzał mnie do seniorskiej piłki w Zawiszy Bydgoszcz. Miałem kontrakt z "Jagą" ważny do końca sezonu, kluby się nie dogadały. Wyjechałem do Gdańska, gdy Łazarek powiedział: "Co będziesz czekał, buduję mocną ekipę, załatwię że nie będziesz wisiał ani dnia". Załatwił tak, że dostałem zawieszenie, mogłem tylko trenować i grać w Pucharze Intertoto.
Żałuje pan tego kroku? Jagiellonia zaraz awansowała do Ekstraklasy, w której grała dłużej od Lechii.
- Gdy odchodziłem do Jagiellonii przyszedł trener Janusz Wójcik, zaraz zaczął się wielki szał piłkarski na Podlasiu i pierwszy w historii awans do Ekstraklasy. Grałem w barwach Lechii w sierpniu 1987 r. przy wypełnionym stadionie w Białymstoku, każde moje dojście do piłki kwitowano gwizdami. Strzeliłem bramkę i wygraliśmy 2-1. Taką podjąłem decyzję, jesteśmy dorośli, nie ma czego żałować.
Lechia wciąż się broniła przed spadkiem z ligi, obietnice Łazarka były trochę inne.
- W Gdańsku miało być pięknie, miał powstać duży zespół, były ciekawe transfery, miały być następne. Łazarek chciał stworzyć projekt na miarę mistrzowskiego Lecha Poznań, ale posypało się finansowo.
Grał pan cztery sezony w Lechii, trzy w I i jeden w II lidze.
- Mając takich partnerów jak Janusz Kupcewicz czy "Dzidek" Puszkarz, którzy rzucali piłki precyzyjnie jakby grali w snookera, nie narzekałem na brak okazji bramkowych.
W 120 meczach w Lechii zdobył pan dla niej 15 bramek. Z tego co pamiętam sytuacji było tyle, że tych goli mogło być swobodnie dwa albo trzy razy więcej.
- Idąc do Lechii liczyłem, że Jurek Kruszczyński zostanie w klubie, on był typowym egzekutorem. Ja nigdy nie byłem snajperem, lepiej czułem się na skrzydle. Ja i "Kruchy" uzupełnialibyśmy się idealnie, niestety Łazarek oddał Jurka do Lecha Poznań. Stamtąd przyszedł Jacek Bąk, który tak jak ja nie był snajperem.
Jaki mecz zobaczymy w niedzielę? Jagiellonia w ostatnim meczu sezonu podejmuje Lechię (16 maja, niedziela, godz. 17.30).
- Niezręcznie mi o tym mówić, jestem wciąż aktywnym piłkarskim managerem i bardziej skupiam się na odnajdywaniu talentów w niższych ligach. Pewne jest, że Lechia, która jest wciąż w grze o puchary, będzie bardziej zdeterminowana. Z kolei "Jaga" jest już bezpieczna, może pozwolić sobie na pewien luz w grze, być może szansę zaprezentowania się i pożegnania z publiką dostaną gracze, którym kończą się kontrakty. Nasza Ekstraklasa jest wielką niewiadomą i ten mecz nie jest wyjątkiem.
Proszę opowiedzieć o biznesie managerskim.
- Największym sukcesem w moim managerskim CV był transfer Mateusza Klicha do VfL Wolfsburg. Klich wie, że w Bundeslidze nie dał rady z własnej winy. Miał talent, ale nie poparł go wtedy ciężką pracą co dla trenera Felixa Magatha było grzechem niewybaczalnym. Mateusz zrozumiał co i jak i śmiem twierdzić, że gdyby nie tamten pobyt w Niemczech nie radziłby sobie dziś tak dobrze w Anglii i nie byłby etatowym reprezentantem naszego kraju. Do "Jagi" z Wigan Athletic sprowadziłem Tomasza Kupisza, który zresztą strzelił piękną bramkę na stadionie, na którym ja kiedyś występowałem, w Gdańsku przy ulicy Traugutta.
Czym się pan obecnie zajmuje oprócz pośrednictwa managerskiego?
- W wolnym czasie pomagam synowi, który jest asystentem trenera w klubie bydgoskiej IV ligi, Sportis Social Football Club Łochowo. W ramach projektu Sportisu dziewczyny grają w Ekstralidze, szkolimy również młodzież. Twarzą klubu jest Marcin Krzywicki, który grał nawet w Ekstraklasie, a w międzyczasie został "królem Twittera". Wspomniany wyżej syn Arek urodził się w Białymstoku, byłem tam tylko półtorej roku, ale narodziny potomka dodatkowo wzmacniają wielką sympatię do tego miasta.