Partner merytoryczny: Eleven Sports

Damian Gorawski: Chciałem szczerze porozmawiać z tatą, ale nie zdążyłem

- Rozmawialiśmy przez telefon, odpowiadał tylko: "yhy, yhy". Nie chciał zaakceptować mojego przejścia do Górnika. Liczył, że to się nie stanie. Na mecz do Zabrza udało mi się go wyciągnąć tylko raz, więcej już nie chciał. Mówił, że nie jest w stanie się przełamać, bo jego serce bije dla Ruchu - o trudnych decyzjach życiowych, koszarowaniu w rosyjskich bazach treningowych, a także niespełnionych marzeniach w rozmowie z Interią opowiada Damian Gorawski, były zawodnik m.in. Ruchu Chorzów, Wisły Kraków i Górnika Zabrze, a także reprezentacji Polski.

Damian Gorawski o powodach zakończenia kariery. Wideo/Piotr Jawor/INTERIA.TV

Gorawski zdradził nam też kulisy wykluczenia go z kadry na MŚ w Niemczech. PZPN obawiał się, że przez leki, jakie bierze na astmę, kadra zostanie zdyskwalifikowana! 

Piotr Jawor, Interia: Karierę piłkarską skończyłeś w wieku 30 lat. Nie za wcześnie?

Damian Gorawski: Bardzo żałuję, że tak to się potoczyło. Gdy obserwuję moich kolegów, którzy jeszcze grają... Zdrowie jednak nie pozwoliło. Na początku byłem zły, obraziłem się na piłkę. Potrzebowałem czasu, by się z tym pogodzić. W końcu jednak zacząłem od nowa oglądać mecze, myślałem nawet o grze w niższych ligach.

Karierę skończyłeś z powodu kontuzji.

- Dotyczyła stawu biodrowego. To było dużo zaskoczenie, bo wcześniej w FK Moskwa oraz Wiśle Kraków nic nie wykryto. I nagle zacząłem czuć wielki ból w biodrach, bardzo duży uszczerbek na zdrowiu. Okazało się, że wynika to z genetyki. W młodym wieku moje biodra były ustawione pod złym kątem. Dziś można to korygować i nawet z tym grać, wtedy zostało to za późno wykryte.

Próbowałeś jeszcze ratować się operacją.

- W moim ostatnim klubie - Górniku Zabrze - podjęliśmy decyzję o czyszczeniu bioder. W jednym tygodniu otwarte było jedno, w drugim - drugie. Zacząłem się rehabilitować, wróciłem do treningów, ale okazało się, że za szybko. Biodra nie zregenerowały się tak jak powinny i z podwojoną siłą powstał uszczerbek. Doszło do złamania i nadszarpnięcia kości.

Dla odreagowania, po zakończeniu kariery, zacząłeś podróżowałeś po świecie.

- Grając w piłkę możesz trochę poznać świat, ale nie masz czasu na zwiedzanie, więc to nadrobiłem. Pierwsze wyjazdy to były: Tajlandia, Hongkong, Tokio, Nowy Jork. Chciałem poznać kulturę, zobaczyć jak tam ludzie żyją.

Gdybyś miał zamieszkać w którymś z tych miejsc, to...

- Jeśli chodzi o duże miasta, to Nowy Jork. Różnorodność kultur, duże skupiska ludzi. To miasto mnie kręci i napędza. Jesteś w centrum wielkiej aglomeracji, po czym znajdujesz się w kolorowym Central Parku, gdzie panuje wielki luz. To zderzenie rzeczywistości. Gdybym jednak miał już wiecznie odpoczywać, to najpiękniejszym miejsce to było Boracay na Filipinach. Chciałbym tam kiedyś wrócić.

A do Moskwy?

- Na początku byłem przerażony, bo kontrakt z FK Moskwa podpisałem zimą i było tam -30 stopni i śniegu po pas. Tamta Moskwa z dzisiejszą to jednak inna bajka. Wpompowano tam tyle pieniędzy, że nie muszą się już wstydzić nawet przed Nowym Jorkiem. Za moich czasów nie było nawet krawężników przy drogach! Rosjanie to widzieli, ale mimo to kochali Moskwę, nie pozwalali na nią złego słowa powiedzieć.

Co cię tam najmocniej zszokowało?

- Zderzenie bogactwa z biedą, do dziś nie ma tam klasy średniej. Z jednej strony luksus, przepych, drogie auta i biżuteria, a z drugiej biedni ludzie, którzy muszą robić zakupy poza Moskwą i żyją do pierwszego do pierwszego. To jest, było i chyba zawsze będzie, bo Moskwa to bardzo drogie miasto.

I bardzo zakorkowane.

- To temat tabu, z którym nie potrafią się uporać. Powrót z naszej bazy treningowej, która była 40 km pod Moskwą, czasem trwał trzy godziny. Większość z nas miała prywatnych kierowców, więc w aucie odpoczywaliśmy, ale czasem nie wytrzymywałem, zatrzymywałem samochód i wsiadałem w metro. Jest ono piękne, świetnie rozbudowane, ale niekiedy musiałem czekać 15 minut, bo nie szło się dopchać do kolejnych wagonów. Tłok niesamowity.

Ważni mieszkańcy Moskwy cenili towarzystwo piłkarzy?

- Tak, lubili się nami otaczać. Piłkarze są tam bardzo szanowani, ale jak nie ma wyników, to zaczyna się duży "hejt" ze strony kibiców, większy nawet niż w Polsce.

Legendą owiane jest również nocne życie Moskwy.

- Na jego podstawie można pisać niekończące się bajki. Na imprezach przewijały się największe gwiazdy światowego kina i muzyki. Przyjeżdżali i za wielkie pieniądze śpiewali np. "Happy birthday to you", bo tak sobie zażyczył jakiś bogaty człowiek. Rosjanie lubią zamknięte kluby i swoje towarzystwo, nie chcą, by koś obcy widział, jak się bawią. Podobało mi się to, że wznosząc toasty, każdy dawał jakieś przemówienie i to w ciepły sposób. Czuć, że tam jest brać, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, Dziś traktuję ich jak braci, zżyłem się z wszystkimi, którzy byli w szatni. Oni szanowali mnie, ja ich. Wyobrażałem sobie ich zupełnie inaczej, a to świetni ludzie.

Damian Gorawski o życiu po zakończeniu kariery. Wideo/Piotr Jawor/INTERIA.TV

Z początku obawiałeś się wyjazdu do Rosji?

- Czułem stres, bo nie byłem przygotowany na Wschód. Chciałem jednak zrobić krok w przód.

Ważniejszy był rozwój czy pieniądze?

- Jedno i drugie. Miałem tam wysokie zarobki, ale też możliwość promocji. Poczułem, że Wiśle dałem maksa i czas na wyjazd.

Ale przy Reymonta grałeś tylko półtora roku.

- Tak, ale mając takiego trenera jak Henryk Kasperczak, dostałem kopa, by iść dalej i rozwijać się. Do tego zacząłem być powoływany do reprezentacji, więc chciałem się pokazać w mocnej lidze. Zdobyłem dwa mistrzostwa Polski i stwierdziłem, że to dobry czas na wyjazd, bo nie wiadomo, czy taka szansa się powtórzy.

Od lewej: Damian Gorawski, Sebastian Mila, Grzegorz Piechna podczas meczu z Estonią (3-1) w reprezentacji Pawła Janasa./East News

Ile więcej płacili Rosjanie w porównaniu z bogatą wówczas Wisłą?

- Dużo więcej. Polską ligę z rosyjską dzieli finansowa przepaść.

Ile czasu minęło zanim przekonałeś się do Moskwy?

- Jakieś pół roku. Przyszło lato, zacząłem trochę mówić po rosyjsku, zżyłem się z szatnią. Wtedy pomyślałem, że to dobre miejsce, by osiąść na kilka lat.

Wróćmy do Wisły. Bogusław Cupiał miał marzenie, by zagrać w Lidze Mistrzów. A ty?

- Bardzo chciałem i dziś pewnie łatwiej byłoby je spełnić, bo my np. trafialiśmy na Real Madryt.

Ale był też mecz z Anderlechtem Bruksela, który wydawał się do przejścia.

- Niby to słabszy rywal, ale dalej wysoka półka. Ale prawda, byli do przejścia. Więcej - mieliśmy taką drużynę, że powinniśmy awansować.

Czemu stało się inaczej?

- Nie możemy tego nawet zrzucić na brak szczęścia, bo okazji za wiele nie mieliśmy... Ta drużyna grała ze sobą już parę lat, niektórymi zawodnikami poważnie interesowały się inne kluby. Czasem jest tak, że głową jest się gdzie indziej. To potrafi zamieszać.

Wisła ery Bogusława Cupiała to jednak historia. Ludzie będą ją wspominali jako wielki klub. Gdy wychodziliśmy na rozgrzewkę, to często stadion był już pełny. A kibice zastanawiali się tylko jak wysoko wygramy. Do tego ich przyzwyczailiśmy, bo mieliśmy świetną drużynę.

Poza boiskiem też byliście zgraną ekipą?

- Tak, ale wszędzie są osobowości. Mimo wielkich nazwisk, potrafiliśmy stworzyć jedność. Mimo że 5-6 świetnych graczy u nas zawsze musiało usiąść na ławce. Udało się to jednak jakoś pogodzić.

A poza boiskiem?

- Były momenty, gdy szliśmy się wyluzować, choć dziś uważam, że te imprezy były nie na miejscu. Gdybym się cofnął, to bym z tego nie korzystał. Najlepszym przykładem są Robert Lewandowski i Kuba Błaszczykowski, którzy w wielkich klubach zdobyli pewną świadomość. Jak patrzę na młodych, to widzę, że oni właśnie na nich się wzorują. Są świadomi pracy i tego, ile impreza może zniszczyć. Brak snu i alkohol powodują wielkie spustoszenie w organizmie. Gdyby nie to, to wszyscy moglibyśmy osiągnąć więcej.

Czuliście się wówczas celebrytami?

- Nie ma co ukrywać, wszyscy tak na nas patrzyli. Byliśmy świadomi tego, że jesteśmy na świeczniku i musimy uważać na to, co robimy. Niektórzy tylko czekali, by nas przyłapać.

Na fetach mistrzowskich mogliście jednak mocniej zaszaleć.

- To niezapomniane momenty. Radość, krzyki, śpiewy - nie da się tego opisać. Ludzie świętowali, tańczyli, palili race, a to wszystko w sercu Krakowa. Coś pięknego.

W Polsce grałeś jeszcze w Górniku Zabrze, do którego trafiłeś z Szynnika Jarosław. Czemu właściwie wyjechałeś z Rosji?

- Miałem jeszcze roczną umowę z Szynnikiem i mogłem sporo zarobić, ale nie byłem szczęśliwy. Czułem, że przestaję żyć. Nie grałem w piłkę i nie byłem sobą. Chyba zabiła mnie monotonia, bo bardzo często byliśmy zamykani w bazie. Byliśmy skupieni tylko na treningach, mało czasu mogliśmy spędzać w domu. To mnie przytłoczyło.

Jak wyglądał pobyt w takiej bazie treningowej?

- Zdarzało się, że byliśmy skoszarowani nawet dwa tygodnie. Jak nie wygraliśmy meczu, to trener był niezadowolony i za karę nie mieliśmy możliwości nawet zobaczyć się z rodziną. Czas w większości spędzaliśmy na treningach i analizach. Czułem się jak na ciągłym zgrupowaniu przedsezonowym.

To koszarowanie wynikało też z tego, że w Rosji nie wylewają za kołnierz. A jak piłkarze byli w bazie, to klub miał ich pod kontrolą i nie mogli pić. Ten obiekt znajdował się poza miastem - wokół dużo lasów, żeby ktoś nie wpadł na pomysł, że pójdzie do sklepu. Zresztą na bramie stali strażnicy.

W takiej atmosferze nie trudno o konflikty.

- Czasem wydawało się, że na treningu ktoś komuś złamie nogę. Zaczynało się wyładowywanie agresji. Piłkarze denerwowali się, że dzień w dzień widzą te same osoby, zachowujące się w taki, a nie inny sposób.

Gdybyś dziś pojechał do Moskwy, to masz się u kogo zatrzymać?

- Nie u jednej osoby. Poleciałem trzy lata temu i czekali na mnie już na lotnisku. Czułem się, jakbym nie widział się z nimi góra tydzień, a minęło siedem lat! To świetni ludzie, do dziś utrzymujemy kontakt. Większość znajomości mam zresztą spoza środowiska sportowego. Znaliśmy się z imprez, później chodziliśmy na kawę, kontakt się pogłębiał. Zbliżyliśmy się do siebie.

Byłbyś w stanie zamieszkać w Moskwie na stałe?

- Tak, ale to jednak w Polsce się urodziłem. Mój dom jest w Krakowie i na Śląsku.

Skoro wywołałeś temat Śląska... Jesteś wychowankiem Ruchu Chorzów, a karierę kończyłeś w Górniku Zabrze. W Krakowie taka zamiana by chyba nie przeszła.

- Tu bym tego nie zrobił, a na Śląsku stało się tak tylko dlatego, że Henryk Kasperczak chciał na nowo budować drużynę. Bardzo długo przekonywał mnie do Górnika, a potrafił to robić. Zrezygnowałem z kontraktu w Jarosławiu, ale chyba nie do końca byłem świadomy, co robię. Później to do mnie dotarło. 

Na początku czułem niechęć kibiców, w końcu przychodził do nich "Niebieski", czy - jak to oni mówią - "Śmierdziel". Z czasem jednak przestałem to odczuwać, ale najtrudniejsze były derby. Graliśmy na Stadionie Śląskim, przyszło 30 tys. widzów i jak chciałem wrzucić rzut rożny, to wiele różnych rzeczy poleciało w moją stronę.

Dylemat miałeś pewnie tym większy, że wielkim kibicem Ruchu Chorzów był twój tata.

- Całe życie chodził w niebieskiej koszulce. Wpajał mi, że to wielki klub, zresztą do dziś też tak uważam, w końcu zdobył 14 mistrzostw Polski. Moje przejście do Górnika było dla niego ciosem. Dla niego, a także dla wielu kibiców i kumpli z osiedla. Liczyłem jednak, że zrozumieją, że to jest sport i mój sposób na zarabianie pieniędzy.

Pytałeś taty o zgodę na transfer do Górnika?

- Rozmawialiśmy przez telefon, odpowiadał tylko: "yhy, yhy". Nie chciał tego zaakceptować. Liczył, że to się nie stanie. Ciężko było go wyciągnąć na mecz do Zabrza. Udało mi się tylko raz, więcej już nie chciał. Mówił, że nie jest w stanie się przełamać, bo jego serce bije dla Ruchu.

Wybaczył ci przejście do Górnika?

- Tak, myślę, że szybko mu przeszło, bo największą radość sprawiało mu, że może mnie widzieć na boisku. Ten temat jednak zamknęliśmy na pewnym etapie i nie poruszaliśmy więcej. Choć chciałem kiedyś szczerze porozmawiać, ale nie zdążyłem, bo tato zmarł i temat został zamknięty na zawsze.

Jak mama się w tym odnajdywała?

- Zawsze bezstronna, na luzie. Jakiej decyzji bym nie podjął, to zawsze przybijała "piątkę". Wiedziała, że dam sobie radę w życiu.

Porozmawiajmy o mundialu...

- Mundialu, którego nie było. Sen, które prysnął jak bańka mydlana. Marzyłem o tym od dziecka, wychodząc na każdy trening. Gdy zostałem powołany, pomyślałem, że sny się spełniają. Niestety, po dwóch dniach otrzymałem bilet powrotny.

Trener Paweł Janas i lekarze po badaniach oświadczyli ci, że masz problemy zdrowotne. Na kogoś byłeś zły?

- Miałem powikłania związane z astmą, przyjmowałem lekarstwa, ale gdzieś między Rosją, PZPN-em a UEFA zapodziały się dokumenty lekarskie i pojawił się strach przed dyskwalifikacją całej reprezentacji. W Wiśle dokumentacja była świetnie prowadzona, karty zapodziały się gdzieś w Rosji. Dlatego jestem zły na tamtejszych lekarzy. Dziś mogę śmiało powiedzieć, że to po prostu byli śmieszni ludzie. Wersja oficjalna mówiła jednak, że nie jadę z powodu wady serca, ale po czasie okazało się, że chodziło o brak tych dokumentów.

Skąd wiesz?

- Na 99 proc. jestem pewny, bo FK od razu wysłało mnie na badania do Monachium. Sprawdzali mi serce przez trzy dni, aż w końcu lekarz stwierdził: "Chłopie, zabieraj się na te mistrzostwa, bo jesteś zdrowy jak ryba". Niestety, było już za późno, bo na moje miejsce przyjechał Bartosz Bosacki. Chociaż w kadrze wiedzieli, że jestem zdrowy i jeszcze mogłem dołączyć do zespołu, ale nikt ze sztabu nie zadzwonił.

Dziwne rzeczy wówczas działy się w kadrze.

- No tak, przecież powołania nie dostali m.in. Jerzy Dudek i Tomek Frankowski. Było wiele dziwnych decyzji.

Od tego czasu widziałeś się z Pawłem Janasem?

- Nie, nigdy. Ale gdybyśmy się spotkali, to normalnie byśmy porozmawiali. Kiedyś miałem trochę niepewności i obaw, ale dziś jestem silny psychicznie. Jestem pewny siebie, bo zrozumiałem, że innej drogi do budowania sukcesu nie ma.

Rozmawiał Piotr Jawor

Damian Gorawski/Piotr Jawor/INTERIA.PL
INTERIA.PL

Zobacz także

Sportowym okiem