Dariusz Michalczewski: "Boks uratował mi życie"
Dariusz Michalczewski to były mistrz świata w boksie federacji WBO, WBA oraz IBF w kategorii półciężkiej, a także WBO w kategorii junior ciężkiej. Przez 12 lat był niepokonanym zawodowym pięściarzem, broniąc tytułu mistrzowskiego w 22 walkach. W rozmowie z Interią popularny „Tiger” opowiedział o kryzysie współczesnego boksu, wyjątkowości swojej kariery oraz o tym czego się nauczył od Niemów i za co kocha życie.
Krzysztof Bienkiewicz - Interia Sport: Panie Dariuszu, zacznijmy naszą rozmowę od pana dyscypliny. Czy według pana sukces Julii Szeremety na igrzyskach olimpijskich to pojedyncza róża, która wyrosła na betonie marazmu charakteryzującego polski boks w ostatnich latach czy jednak coś w tym sporcie drgnęło?
Dariusz Michalewski: - Myślę, że ciężko będzie jednym sukcesem zmobilizować całą dyscyplinę. Oczywiście wynik Julii to jest wielki wyczyn. Pierwszy medal dla polskiego boksu na olimpiadzie od ponad 30 lat. To także wielki sukces Julii, bo to młoda dziewczyna i naprawdę jestem pełen podziwu dla niej. Ale czy to będzie miało wpływ np. na młodzież? Dzisiaj dzieciaki idą na łatwiznę. Wybierają telefony, sport nie interesuje ich w ogóle, a co dopiero szermierka na pięści.
Co jeszcze, oprócz wybierania wirtualnego świata, stanowi przeszkodę w zaangażowaniu współczesnej młodzieży w sport?
- Nie ma co ukrywać, że również pieniądze. To wszystko dzisiaj kosztuje. Rodzice, którzy mają trójkę dzieci, to nie zapłacą, powiedzmy, 2-3 tysiące rocznie za sprzęt czy treningi. Obozy także kosztują i nie każdego rodzica na to stać. To jest dużym problemem i dlatego boks czy sporty walki w ogóle kuleją. Z tego też powodu w ramach działalności mojej fundacji "Równe szanse" staram się pomagać młodzieży. Ostatnio ufundowałem stypendium dla Jakuba Wojnicza, mistrza Polski i Europy młodzików w boksie. Chłopak ma dopiero 14 lat, a już 190 cm wzrostu. Trenuje od niespełna roku, a bilans jego dotychczasowych walk to 10 zwycięstw, żadnej porażki i ani jednej rundy przegranej. Takim ludziom warto pomagać, bo w obecnym świecie trzeba zrobić z siebie wariata, żeby zarabiać kasę.
Mówi pan o freak fightach?
- Tak. To jest bardzo smutne, no bo poziom sportowy jest tam żaden. Nie wiadomo w sumie co to jest, jakieś kopanie, drapanie, wyzywanie się.
Słyszałem, że we freakach są bonusy za wyzywanie. Ten, kto "najlepiej" obrazi kogoś na konferencji, dostaje dodatkowe pieniądze.
- Tego nawet nie wiedziałem. To jest nienormalne. Mój syn mi to czasem pokazuje. Ja nie chcę tego nawet oglądać, ale młodzież to śledzi, bo ma z tego bekę, no ale sportu w tym nie ma.
A jak według pana ma się polski i światowy boks zawodowy? Polacy już nie zarywają nocy dla walk o mistrzostwo świata toczonych w Ameryce.
- Żeby dostać szansę walki o mistrzostwo świata i ściągnąć do niej zarówno ludzi, jak i pieniądze, to nie wystarczy tylko dobrze boksować. Żeby wypełniać hale trzeba mieć coś więcej, trzeba mieć tę charyzmę. W moich czasach było wielu zawodników, którzy fajnie boksowali, ale nie wszyscy wypełniali halę. W Niemczech byli na przykład Artur Grigorian, István Kovács czy Juan Carlos Gomez. Wszyscy byli dobrymi pięściarzami, ale oni nie zapełniali dużych obiektów. Boksowali przed około dwutysięczną publicznością. Czasem w moim programie lub w programie Kliczków, a na nasze pojedynki przychodziło po kilkanaście tysięcy ludzi.
Czy Tyson Fury ma taką charyzmę?
- Fury tak. Myślę, że on i Usyk są ostatnimi z takich dawnych mistrzów, bo potrafią zrobić show, a jednocześnie dobrze boksować. To nie zmienia faktu, że obecnie mamy wielki kryzys w światowym boksie zawodowym i pozostały tylko pojedyncze jednostki, które zarówno dobrze walczą, jak i przy tym porządnie zarabiają.
Jak się panu podobała pierwsza walka Fury-Usyk?
- Moim zdaniem Fury zlekceważył Usyka, bo zaczął pajacować. To on sam bardziej przegrał tę walkę, niż Usyk z nim wygrał.
A jak będzie w rewanżu, który odbędzie się 21 grudnia?
- Ciężko powiedzieć. Wiele zależy od tego, jak Fury się przygotuje. W jego przypadku nigdy do końca nie wiadomo co siedzi w jego głowie i czy on da sobie radę z tym wszystkim. Chociaż myślę, że tym razem będzie bardziej skoncentrowany. Pytanie czy nie stracił zapału i jaka jest w ogóle jego motywacja. Obydwaj zarobili już kupę kasy, to dlaczego to robią? Aby wygrać, pokazać, że jest się najlepszym czy zarobić jeszcze więcej?
Wielkie sukcesy, wspaniała kariera, dużo pieniędzy. To boks dał dorosłemu Dariuszowi Michalczewskiemu, a co dał 12-letniemu chłopcu, który rozpoczął treningi bokserskie w roku, w którym bardzo młodo zmarł jego tato?
- Boks uratował mi życie, bo wtedy nie było psychologów, a ja po śmierci ojca myślę, że nadawałem się do psychologa. Nikt nie jest przygotowany na śmierć bliskiej osoby, ojca albo matki. Mój tata przez siedem lat chorował, raz był w szpitalu, raz w domu, cierpiał, męczył się, więc wiedziałem, że nie jest zdrowy, ale ten szok, który przeżyłem, jak odszedł, był dla mnie jednak wielki. I dlatego nie tylko boks, ale sport w ogóle, był dla mnie lekarstwem. Wybrałem sobie szkołę zawodową, czyli z niższym poziomem, specjalnie po to, żeby do niej za dużo nie chodzić, a więcej trenować. Rano trenowałem z seniorami, po południu z juniorami. Ojca nie było, ale wtedy wychowywali mnie też trenerzy. Jak przyszła jedna skarga za udział w bójce, potem druga, to trener mnie opierdzielił i powiedział, że nie mogę wykorzystywać swoich umiejętności bokserskich na ulicy
Szkoła życia.
- Moi trenerzy byli przez nią ukształtowani. To nie byli dyplomowani pedagodzy, nie mieli kierunkowego wykształcenia, ale byli naturalnie uformowani przez życie. Uczyli nas kultury, pokory, szacunku, respektu. Używania słów "dzień dobry, dziękuję, przepraszam". Jak wchodząc na trening nie powiedziałeś trenerowi "dzień dobry", to tak dostałeś na wątrobę, że to był już ostatni raz, kiedy się nie przywitałeś.
Ale papierosy i alkohol też się wtedy pojawiły.
- No jak mnie zaczęli wciągać, to wiadomo. Po śmierci ojca wydało mi się, że jestem już dorosły, bo nie było nade mną tego bata. Mama nie miała na tyle czasu, żeby nas w trójkę ogarnąć, bo mam jeszcze brata i siostrę. Ale z drugiej strony jak moja mama zobaczyła mnie w czasie treningu na podwórku, to ze mnie szydziła. Mówiła: "I ty chcesz być mistrzem? No jak? Która jest godzina? Gdzie ty teraz powinieneś być?". A powinienem być na treningu i takie słowa były dla mnie najgorsze. Wolałbym pasem dostać na goły tyłek, niż usłyszeć coś takiego i po takiej reprymendzie zawsze byłem bardziej zmotywowany do trenowania.
Kiedy słucha się pana opowieści o karierze, to niesamowite jest pana podejście do bronienia mistrzowskiego tytułu, ponieważ robił pan ten swoisty reset. Po każdym zdobytym tytule kasował pan to z głowy i do każdej obrony podchodził nie jako mistrz, ale jako pretendent. To zaś miało miejsce 22 razy, bo w ciągu 12 lat tyle razy obronił pan tytuł.
- Nie wiem z czego dokładnie brało się takie podejście. Oczywiście miałem idoli sportowych czy bokserskich, ale ja nie wiedziałem, co oni robią przed walką, jak oni się do niej przygotowują, jak nastawiają mentalnie. Ja po prostu taki byłem.
Nikt panu nie mówił: "Słuchaj, to, że wygrałeś mistrzostwo świata, to dużo, ale to trzeba jeszcze obronić. Wejść na szczyt jest łatwiej, niż na nim zostać"?
- To dopiero potem sam wymyśliłem, że wejść na szczyt jest ciężko, a zostać u góry, to jest dopiero coś. To wywnioskowałem po czasie i to są moje słowa. One gdzieś tam wcześniej pewnie już się w historii pojawiły, ale to jest ogólnie prawda. Poza tym, ja lubiłem się uczyć. Jak przyszły sukcesy, to w kręgu moich znajomych zaczęli się pojawiać wielcy tego świata, jak kanclerz Schröder, zespół Scorpions, Hans-Hermann Tiedje, redaktor naczelny dziennika Bild i doradca Helmuta Kohla. Spotykałem się z nimi dosyć często i to oni mi mówili, że życie zaczyna się dopiero po sporcie, że trzeba być przygotowanym, by utrzymać finansowy poziom życia.
I jak pan się przygotowywał do życia po zakończeniu kariery?
- Stworzyłem markę, zainwestowałem w nieruchomości. Ale z tą marką to nie poszło od razu tak szybko. Był chyba 1998 czy 1999 rok, kiedy siedziałem przy stole z tymi znanymi osobami i oni mi mówili: "Tiger, ty jesteś marka". A ja za cholerę nie mogłem pojąć, o co im dokładnie chodzi. (śmiech) Dopiero później to zrozumiałem i podjąłem kroki prawne, by ją zarejestrować.
A jak było z walkami o najwyższe trofea? W wywiadach mówił pan, że na sparingach nie raz przegrywał, ale partnerzy, którzy pokonywali pana na treningach, nie radzili sobie w walkach o tytuły. W pana przypadku było zaś odwrotnie. Pana światem była duża scena, światła, show i kiedy była największa publiczność, to pana niosło, a nie jeden sportowiec właśnie wtedy się najbardziej spina i spala.
- Może dlatego przegrywałem na sparingach, że ja wtedy próbowałem różnego rodzaju rzeczy. Nie ćwiczyłem nowych ciosów, tylko udoskonalałem swoje najlepsze, a moi sparingpartnerzy o tym wiedzieli i dlatego czasem wygrywali. A przed walkami o tytuł to większość się spalała.
Ale dlaczego nie pan?
- Wchodzisz do szatni i masz rachunek sumienia. Co robiłeś? Jak spałeś? Ile jadłeś? Ile wagi źle zrobiłeś? Czy balowałeś? Siebie nie oszukasz. I jeśli w przygotowaniach było coś nie tak, no to zabierało ci energię, spalałeś się albo dosłownie robiłeś w gacie.
Pan miał zwykle poczucie, że wszystko było zrobione najlepiej?
- Zdarzało się, że pewne rzeczy mogłyby być zrobione lepiej, ale potrafiłem sobie z tym poradzić. Choć jeśli chodzi o przygotowania, to ja jednak byłem wzór. Ciężko pracowałem i w szatni czułem, że jestem dobrze przygotowany. Jak wygrałem, to zdarzało się, że pierwsze dwa czy trzy tygodnie sobie folgowałem. Na początku kariery nie, bo za często boksowałem, ale później, jak już byłem mistrzem świata to wtedy bywało ostro z imprezami czy alkoholem. Ale potem jak wchodziłem na salę ćwiczeń, to wchodziłem znowu jako pretendent, ten nowy, ten, który chce zwyciężyć i zostać mistrzem świata. Mnie nie zepsuło to, że zarobiłem kasę, bo nawet nie wiedziałem, ile tej kasy miałem. Nie zwracałem na to uwagi. Przyszedł przelew, a ja nie patrzyłem na konto, tylko na salę i do przodu.
Co w życiu dają duże pieniądze?
- Komfort psychiczny. Poza tym z żoną więcej ujdzie płazem, jak jesteś bogaty. (śmiech)
Jak się panu układało w pierwszym małżeństwie, kiedy zaczął pan odnosić duże sukcesy?
- Ja doceniam rolę, którą moja pierwsza żona, Dorota, odegrała w moim sukcesie. Ona trzymała to wszystko w garści. Całą kasę, biznes, dom, dzieci. To mi dawało wielki spokój.
To wszystko miało miejsce w Niemczech. Mieszkał tam pan kilkanaście lat. Czego najbardziej nauczył się pan od Niemców?
- Myślę, że oni są bardziej wiarygodni. Dane słowo jest dotrzymywane. U nas kiedyś też tak było, ale teraz to się całkowicie zepsuło. Zresztą jak wróciłem z Niemiec w 2005 roku, to początkowo w Polsce mnie coś dosyć mocno uwierało.
Co to było?
- My po prostu inaczej myślimy. Według mnie w Niemczech są trzy fazy. Jak przyjechałem do Hamburga i byłem biedny, to oni mi pomagali. Dawali mi stare rzeczy, magnetofon, jakieś ciuchy i tak dalej. Jak się z nimi zrównałem, to mi zazdrościli. Tak jak u nas, my jesteśmy zazdrośnikami. A jak wybiłem się ponad Niemców, to oni mnie uwielbiali i szanowali. U nas zaś nie ma trzeciej fazy.
Ciekawe spostrzeżenie.
- Ja nie mówię, że to dotyczy wszystkich, ale tak to widzę na podstawie doświadczeń, które sam przeżyłem.
W jednym z wywiadów powiedział pan, że chyba jest pan za skromny, bo powinien częściej mówić o tym, że był pan jednak wyjątkowy.
- Ja mówię to, co czuję. Ale musiałem być wyjątkowy, skoro tyle razy broniłem ten tytuł, uciekłem z Gdańska do Słupska, potem z Polski do Niemiec, z amatorstwa na zawodowstwo. To wszystko było ucieczką, zrobione po cichu i trochę nielegalnie, ale ostatecznie osiągnąłem wielki sukces. Wróciłem z powrotem do Polski, walczyłem pod barwami naszego kraju. Nawet to, jak ja się przygotowywałem do walk, było wyjątkowe. Inni zawodnicy mieli psychologów, dietetyków, masaże, odnowy biologiczne. A ja zbijałem wagę po prostu nie jedząc i nie pijąc. Ale jak się pojawił termin walki, to wstawałem z myślą o walce i kładłem się spać myśląc o niej. Przyjeżdżał menadżer, mówił kiedy i z kim mam walczyć, ustalaliśmy za jaką kwotę i od tego momentu wszystko było już tylko w moich rękach. Wtedy uruchamiała się ta moja koncentracja. Jeśli w ciągu dnia udało mi się zapomnieć o walce na 10 minut, to był wielki sukces.
I to prawda, że nawet nie oglądał pan za bardzo swoich przeciwników, ewentualnie jedną rundę i to wystarczało?
- Tak. Zawsze podchodziłem do tego tak, że to on miał się dostosować do mnie, a nie ja do niego.
A na treningach naprawdę biegał pan szybciej, niż niektórzy jeździli na rowerze?
- Aż tak to nie, no ale biegałem z prędkością ponad 20 km/h. Pamiętam, że moi trenerzy, Fritz Sdunek albo wujek, który przyjechał do mnie później do Niemiec, jeździli za mną na rowerze, kiedy ja biegałem po górach. No ale ja byłem treningowy kat. To było niesamowite, jak mocno ja się przygotowywałem do walk.
Spotykał się pan z kanclerzem Niemiec, grał w tenisa z Borisem Beckerem, jeździł na rowerze z Janem Ulrichem, śpiewał ze Scorpionsami. Jak człowiek układa relację z własnym ego, kiedy wchodzi na przysłowiowe salony świata?
- Ja zawsze mówię, że z lenistwa byłem sobą. Jeśli poznałem kogoś, kto osiągnął ogromny sukces, ale rozmowa nam się nie kleiła, to ja podziękowałem za pogawędkę, potraktowałem człowieka z respektem, ale drugi raz bym się już z nim nie spotkał. A ci, z którymi się widywałem, to oni lgnęli do mnie, a ja do nich. To było obustronne koleżeństwo, wzajemna ciekawość. Na przykład Bruno Bruni, mój wielki przyjaciel, artysta malarz, także kucharz, on zawsze przygotowywał mi ostatni posiłek przed walką. On się interesował boksem, a mnie ciekawiło jak on maluje i tak się zaprzyjaźniliśmy. Albo Scorpionsi. Ich menadżer często mówił do chłopaków: "Wy to przy Darku jesteście pikusie. Tiger to dopiero jest rock’n’roll". (śmiech) Tak więc jeśli chodzi o zachowania pośród tych wielkich ludzi, to ja nie znalazłem żadnej niemieckiej czy polskiej ścieżki. Ja znalazłem swoją ścieżkę zachowywania się. Ukształtowałem swój własny styl zgodny z tym, jakim jestem człowiekiem.
Co pan teraz robi w życiu?
- Dzisiaj byłem zawieźć na trening syna. Akurat dziś mam w zasadzie wolne, bo nie ma ani tenisa ani siłowni. W tygodniu cztery razy gram w tenisa i dwa razy chodzę na siłownię. Robię to rekreacyjnie, dla zdrowia. A poza tym to jestem kierowcą moich dzieci. (śmiech)
Ma pan dwóch dorosłych synów z pierwszego małżeństwa i młodszą dwójkę dzieci z obecnego związku. Czy przez to, że młodsze dzieci urodziły się już po zakończeniu pana kariery, ma pan poczucie, że doświadcza ojcostwa w pełniejszej formie?
- Na pewno jest inaczej. W trakcie kariery wszystko było ustawione pode mnie. Zostawcie tatę, bo jest po treningu, albo cicho, bo tata teraz śpi. Moja pierwsza żona stworzyła ostoję, dzięki której mogłem trenować i zwyciężać. Moi synowie z tego małżeństwa wiedzieli też, że tata to jest gość, że go ludzie szanują i podziwiają. Młodszych dzieci w ogóle nie obchodzi to, że byłem mistrzem świata. Ale z kolei jak czekam na Nelkę, aż skończy się jej lekcja śpiewu albo na Darka po jego treningu piłkarskim, no to człowiek robi trochę rachunek sumienia i czasem włącza się tryb SKS.
Czyli?
- Starość, ku**a, starość. (śmiech)
Nie ma pan jeszcze sześćdziesiątki i wydaje mi się, że duszę ma pan znacznie młodszą, niż ciało.
- Ja mam serce małolata i myślę, że w tym życiu jeszcze trochę narozrabiam. Ja kocham życie. Jestem duszą towarzystwa, ale nie robię tego specjalnie lub żeby kogoś zabawić. Ja po prostu taki jestem. Staram się rozpoczynać każdy dzień z uśmiechem na twarzy. Czasem ktoś wkurzy mnie przez telefon, ale mój gniew nie trwa długo. Najczęściej podburzą mnie moi dłużnicy, którzy głupio się tłumaczą z braku rozliczenia.
To częściowo dobrze wprowadza moje kolejne pytanie. Aktor Jim Carrey powiedział kiedyś, że życzy każdemu na świecie, żeby osiągnął sukces i miał pieniądze po to, żeby zrozumieć, że nie o to w życiu chodzi. Czy pan by się z tym zgadzał, a jeśli tak, to co jest ważne w życiu?
- Ja bym chciał, żeby wszyscy moi znajomi byli bogatsi ode mnie.
Żeby nie pożyczali pieniędzy od pana?
- Żebym nie miał pod tym względem żadnego problemu. Jak mówię, ja kocham życie, zawsze mam dobry humor, ciężko jest mnie zdołować. Nie wiem co to znaczy mieć doła. Depresja to dla mnie obce słowo.
Ale musiał pan mieć trudniejsze okresy w życiu.
- Wiadomo, jak robiłem wagę, nie jadłem, byłem głodny, albo walczyłem z bólem, to było ciężko. Boksowałem raz ze złamanym nosem. To była walka z Włochem Andreą Magi. On miał niesamowity lewy prosty. Tak mnie walił tym lewym, że cały zalewałem się krwią, to był dramat. Ale w końcu jak w piątej rundzie trafiłem go lewym sierpem i on padł na deski, to jakby niebo się otworzyło nade mną, a ja pomyślałem: "Panie Boże, jednak istniejesz".
Ostatnie pytanie. Co powoduje, że pan się tak angażuje w charytatywność?
- Staram się pomagać, ale nie tylko przekazując pieniądze. Dawać kasę, jak się ją ma, to nie jest żaden problem. To nic nie kosztuje. Ale gdzieś pojechać, pojawić się, spędzić z ludźmi czas, to już coś więcej. Ale też tego czasu nie mam na tyle, żeby być wszędzie, gdzie mnie zapraszają. Mam tyle terminów, że ze stu zaproponowanych wybieram jeden. Ale jak odmawiam, to czasem serce boli, bo szkoda mi jest tych ludzi, którzy na mnie czekali. Sponsoruję takiego młodego żużlowca i mieliśmy ostatnio świąteczne spotkanie. Przyszedłem na nie z żoną z nastawieniem, że będziemy tylko chwilę, bo tego samego dnia byłem już umówiony na Wigilię z biznesmenami z Gdańska. No ale kiedy zobaczyliśmy, jak ekipa od żużlowca się przygotowała, że zrobili pokaz nagród, że naszykowali jedzenia jak na wesele, to Basia pochyliła się do mnie i powiedziała: "Ty nie możesz stąd wyjść". Miała rację, więc zadzwoniłem do kolegi od spotkania z biznesmenami i powiedziałem "Piotrek przepraszam, ale niestety nie będę mógł u was być".
Odwiedza pan też szpitale.
- Tak, chodzimy na oddziały onkologii dziecięcej, raz mieliśmy ponad 100 dzieci z domów dziecka z Gdańska, Gdyni, Olsztyna i powiatu olsztyńskiego. Zapewniliśmy im catering, prezenty, rozdawałem autografy. Nie zawsze to jest proste, szczególnie kiedy patrzysz na chorujące dzieci, rozmawiasz z ich rodzicami. Ale to daje im coś dobrego, więc nie boję się tego robić. Dla mnie to trochę taka wymówka, żeby nie chodzić do kościoła.
Jest pan wierzący?
- Tak zostałem wychowany, ale nie jestem gorliwym katolikiem. Moim zdaniem być katolikiem to znaczy być dobrym człowiekiem.
I ma pan poczucie, że jest dobrym człowiekiem?
- Jakieś niedociągnięcia zawsze są, no ale nikt nie jest idealny. Przede wszystkim staram się być prawdziwy w tym co mówię i robię. To mi daje komfort psychiczny. Z tego względu szczerze mówię w wywiadach o pieniądzach czy kobietach. Dzięki temu nikt mi nie może nic wyciągnąć, bo ja sam o tym mówię. I dlatego to, że w tym wszystkim, co zrobiłem mogłem pozostać sobą, uważam za mój największy sukces.