Anglia - Polska. Jarosław Bako: w cieniu Jana Tomaszewskiego
Stojąc w polskiej bramce Jarosław Bako nie zdołał przełamać "klątwy Wembley". Czy uda się jego następcom?
Maciej Słomiński, Interia: Znajdujemy się na malowniczym stadionie przy Traugutta, gdzie pracuje pan z bramkarzami Lechii Gdańsk od 2018 r. Jednak niewiele brakowało, by trafił pan tu już w 1982 r. jako 18-letni piłkarz i wówczas zasilił drużynę biało-zielonych.
Jarosław Bako, trener bramkarzy Lechii Gdańsk: - Tak było. Byłem już nawet w Gdańsku, mieszkałem na stadionie w hotelu "Roko". Byłem gotów podpisać kontrakt z Lechią, która spadła wtedy do III ligi. Koledzy z reprezentacji młodzieżowej jak "Bolo" Błaszczyk, bracia Wydrowscy, Jacek Grembocki gorąco namawiali mnie do przyjścia. W rodzinnym Olsztynie mówiono, żebym się zastanowił czy warto, bo Stomil występował na tym samym szczeblu rozgrywek co Lechia. ŁKS był w I lidze i to przeważyło, że przeszedłem do Łodzi. Właściwie z marszu, po dwóch tygodniach zadebiutowałem w Ekstraklasie.
Nikt wtedy tego nie wiedział, ale gdyby został pan w Lechii, za rok zdobyłby pan Pucharu Polski i zagrał w legendarnych meczach z Juventusem Turyn.
- W 2019 r. wygraliśmy z Lechią Puchar Polski na Stadionie Narodowym i dodatkowo zdobyliśmy trzecie miejsce w Ekstraklasie, także nie żałuję decyzji z początku kariery.
Jaka była w niej rola Jana Tomaszewskiego? Dyrektor Lechii z lat 80., Zbigniew Golemski mówił, że to jego zasługa, że wylądował pan wtedy w Łodzi, nie w Gdańsku.
- Tomaszewski pojawił się w moim piłkarskim życiu bardzo wcześnie i miał znaczący wpływ na moją dalszą karierę. To on wprowadzał mnie do seniorskiej piłki, ogromnie dużo mu zawdzięczam. To on przekonał śp. Leszka Jezierskiego, by mnie ściągnął do Łodzi i na mnie postawił. Gdy przyszedłem na Aleję Unii "Tomek" wciąż był aktywnym bramkarzem i gdy Józek Robakiewicz doznał kontuzji, to on stanął między słupkami w Pucharze Intertoto. Potem spotkaliśmy się w drużynie narodowej, gdy był trenerem bramkarzy w kadrze Andrzeja Strejlaua.
W meczu reprezentacji, w którym pan debiutował (1 czerwca 1988 r. 1-2 z ZSRR w Moskwie), ŁKS miał aż pięciu przedstawicieli: Witold Wenclewski, Witold Bendkowski, Jacek Ziober, Ryszard Robakiewicz i pan. Dla porównania Legia i Górnik jedynie po dwóch. Mimo tego ani razu nie zagraliście w pucharach. Czego zabrakło w "ziemi obiecanej"?
- Mieliśmy młody zespół i wielu zawodników z regionu. Graliśmy radosny futbol, bawiliśmy się piłką...
Bawiliście się nie tylko piłką, nie wiem czy chce pan poruszać temat grzechów młodości...
- A dlaczego nie? Prawda jest taka, że tamten ŁKS był zespołem do tańca i różańca. Może gdyby nie było tak wesoło, choć raz weszlibyśmy do pucharów? Naszym największym osiągnięciem pozostaje czwarte miejsce w 1988 r. Każdy z nas jest tylko człowiekiem, błędów nie robi ten, kto nic nie robi.
Odszedł pan z ŁKS w 1989 r. i przeszedł do beniaminka ligi Zagłębia Lubin. W pierwszym sezonie wicemistrzostwo, w drugim zdobyliście mistrzostwo. Co miało Zagłębie, czego nie miał ŁKS?
- Zawodnicy byli głodni sukcesu, to oni tworzyli historię klubu z Lubina od podstaw, nie byli zmanierowani. Nie ma co kryć, że stały za tym niemałe pieniądze. Jak to się mówi: "Kto nie ma miedzi, niech w domu siedzi". Lubin różnił się od Łodzi lepszą organizacją i mniejszą liczbą pokus w mieście.
Stadion Zagłębia wyglądał nieco inaczej niż dziś.
- Obiekt typowo "dożynkowy". Najbardziej zapełnił się w pierwszym meczu selekcjonerskiej kadencji Andrzeja Strejlaua w 1989 r. Na mecz ze Związkiem Radzieckim przyszło ze 35-40 tysięcy ludzi.
Strejlau przejął kadrę po Wojciechu Łazarku. Ostatni mecz kadencji "Baryły" to zarazem pana pierwszy raz na Wembley. 4 czerwca 1989 r. i gładkie 0-3 z Anglią. "Piłka Nożna" pisała - "Jarosław Bako ciężko pracował na zgrupowaniu w Bydgoszczy. Na Wembley był naszym najlepszym piłkarzem. Niestety, zawiedli koledzy z drużyny".
- Jechaliśmy tam z duszą na ramieniu. Z tego co pamiętam, nie marzyliśmy o wygranej, po cichu licząc na remis. Niestety rzeczywistość okazała się bezlitosna. Dobrze, że skończyło się na 3-0.
Już tyle lat minęło, ale czy przy którejś bramce dało się zrobić więcej?
- Zawsze można. Każdą bramkę analizowałem wiele razy, co najmniej przy jednej mogłem się lepiej zachować.
U siebie z Anglią mierzył się pan trzy razy.
- Najpierw 0-0 w Chorzowie, potem dwa razy po 1-1 w Poznaniu i znów w Chorzowie. I wie pan co? Te remisy bolały bardziej od gładkich porażek na wyjeździe - ja dwa razy poległem 0-3 na Wembley. Tam mało kto wygrywa. U siebie za każdym razem mieliśmy ich na widelcu, dwa razy prowadziliśmy, gdybyśmy to dowieźli - przeszlibyśmy do historii. Podczas jednego z tych meczów, red. Szpakowski wykrzyczał słynne: "Leśniak! A Jezus Maria!".
Gdy przegląda się pożółkłe roczniki gazet, rzuca się w oczy, że bronicie na zmianę - raz Bako, raz Wandzik. Czy któryś selekcjoner namaścił kiedyś któregoś z was na pierwszego bramkarza?
- Nie. Na każdym zgrupowaniu była walka, kto stanie między słupkami w meczu.
Jaka była pana relacja z Józefem Wandzikiem?
- Mniej więcej taka jak teraz Łukasza Fabiańskiego z Wojciechem Szczęsnym (śmiech).
Za pana czasów w reprezentacyjnej bramce bardzo często graliśmy z Anglią. Przed każdym z meczów przypominano heroiczny mecz Jana Tomaszewskiego w 1973 r. Czuł pan ciężar historii i cień Tomaszewskiego?
- Oczywiście. Nieustannie. Byliśmy i wciąż jesteśmy bombardowani jego wyczynami. Trzeba przyznać drużynie Kazimierza Górskiego, że osiągnęła w świątyni futbolu historyczny wynik, którego nie udało się powtórzyć. Tomaszewski miał wtedy "dzień konia", poza tym wspierali go światowej klasy obrońcy, którzy wybijali piłkę z pustej bramki. M.in. kolega klubowy Tomaszewskiego z ŁKS, Mirosław Bulzacki.
Tomaszewski miał wtedy trochę szczęścia.
- Trochę? Miał ogrom szczęścia! Były inne przepisy niż dziś. Na samym początku meczu złapał piłkę, rzucił ją przed siebie, by złapać ponownie. Nie zauważył, że zza pleców wybiega napastnik. Żeby ratować sytuację, rzucił mu się pod nogi i odniósł kontuzję. Cały mecz bronił z urazem.
Oglądał pan ten zwycięski remis na Wembley jako 9-letni chłopak?
- Jeśli tak, to nieświadomie. Doskonale pamiętam za to mistrzostwa świata w 1974 r., które mocno przeżywałem. Wtedy zakochałem się w piłce na dobre.
Wraz z kadencją Strejlaua zakończyła się pana gra w kadrze. W wieku 29 lat bramkarze dopiero zaczynają na dobre reprezentacyjną karierę, a pan skończył.
- Zdecydowałem się na wyjazd do Izraela, zdając sobie sprawę, że stamtąd będzie ciężko o powołanie. Nie żałuję tego kroku.
A żałuje pan, że nie został drugim Janem Tomaszewskim i nie zatrzymał Anglii?
- Czasem myślę, że mogłem osiągnąć w piłce więcej. Jednak mam 35 meczów w kadrze, wielu chciałoby mieć tyle. Pocieszam się, że przedłużam sobie karierę pracując z moimi następcami, wciąż sprawia mi to ogromną przyjemność.
Bramkarze Lechii należą do czołówki ligowej, a czy pan myślał o udziale w maratonie? Liczba rund dookoła boiska, które pan przebiega po meczu robi wrażenie.
- To taki mój rytuał. Proszę zauważyć, że biegam dookoła boiska tylko gdy zdobywamy punkty. Gdy przegrywamy nie robię tego. To jest mój sposób na odreagowanie stresu. Na ławce rezerwowych atmosfera jest bardzo napięta, człowiek przeżywa bardziej niż gdy sam był na boisku. Siedząc na ławce podpowiadam, ale nie mam takiego wpływu, jak gdybym stał w bramce.
Wspomniał pan o Izraelu, czuł się pan zagrożony mieszkając tam?
- Na mojej ulicy, Ibn Gvirol eksplodowały bomby. Gdy grałem w Hapoelu Tel-Awiw kilkaset metrów od mojego domu w zamachu zginął premier Icchak Rabin. Autokary wybuchały na Dizengoff. Ale powiem panu, że paradoksalnie nie czułem się tam niebezpiecznie. Ludzie są przyzwyczajeni do takiego życia, wybuchy nie robią na nikim wrażenia.
Jak się panu żyło w Izraelu?
- Wspaniale. Uwielbiam ciepło. W Izraelu na niewielkiej przestrzeni jest wszystko. Depresja, góry i morze.
Grał pan też w Turcji, w Besiktasie.
- Gdy życie jeszcze wyglądało normalnie bywaliśmy co roku w Turcji na obozach. Od początku lat 90., gdy ja tam grałem, Turcja zmieniła się nieprawdopodobnie. Niebo, a ziemia! W czasie gdy Turcja starała się o członkostwo w Unii Europejskiej poczyniono ogromne inwestycje. Również te czysto piłkarskie - każda drużyna ma funkcjonalny, nowoczesny stadion i ośrodek treningowy. W Polsce te sprawy też się ruszyły dzięki Euro 2012, ale jednak życzyłbym sobie abyśmy dogonili Turcję w piłce reprezentacyjnej i klubowej.
Izrael i Turcja - z zimniejszych krajów też miał pan oferty.
- Byłem kiedyś na testach w Finlandii. Nie lubię zimy, lubię śnieg tylko na święta. Chociaż jedną rzecz bym stamtąd wziął do nas, to sauna. Jestem wielkim fanem sauny.
Z ojczyzny futbolu też pan miał propozycję.
- Zgadza się, byłem na testach w Queens Park Rangers, jednak mając do wyboru mnie i Jana Stejskala, wzięli Czecha. To było po mundialu Italia’90, w którym on nieźle zagrał w reprezentacji Czechosłowacji. Dziś już nie ma takiego kraju, moja kariera to stare dzieje, mało kto pamięta...
Niech pan nie przesadza, ludzie wciąż pamiętają. Słyszałem, że do Lechii Gdańsk przychodzi sporo próśb o pana autograf.
- Zgadza się. Ostatnio dostałem odręcznie napisany list, z prośbą o autograf na zdjęciu, na którym rzucam się pod nogi Gary’emu Linekerowi. Obok przechodził Kenny Saief, którego Piotrek Stokowiec zapytał: "Wiesz kto to jest?". Na co Saief: "Wiem, to ten ekspert telewizyjny". To już jest inne pokolenie od naszego (śmiech).
Jak będzie wyglądał środowy mecz Anglia - Polska na Wembley? Może paradoksalnie brak Roberta Lewandowskiego nam pomoże? Bez największej gwiazdy nie mamy wyjścia i musimy postawić "autobus".
- Chyba tak właśnie ten mecz będzie wyglądał. Autobus. Nie ma innego wyjścia. Będziemy pod ciągłym obstrzałem. Jeśli nie popełnimy indywidualnych błędów, wówczas punkt jest w naszym zasięgu. Będzie jednak o niego niezmiernie ciężko.
Rozmawiał Maciej Słomiński