Maciej Słomiński, Interia: Wywodzi się pan z Kraśnika, o którym ostatnio było głośno z zaskakujących powodów. O tym jednak rozmawiać nie będziemy, a o piłkarskiej karierze wiodącej przez ponad 230 meczów w Ekstraklasie. Bogusław Oblewski, były zawodnik Legii, Lecha i Lechii: - Zaczynałem w III-ligowej Stali Kraśnik, byłem ofensywnym, dobrze zapowiadającym się talentem, z tego klubu wywodzili się późniejszy bramkarz Motoru Lublin, Dariusz Opolski i Janusz Małek, obrońca którego spotkałem w Lechu Poznań. Mieliśmy wspaniałego trenera, któremu wiele zawdzięczam, śp. Ryszarda Łysanowicza. Jednak gdy szedłem na WKU (Wojskowa Komenda Uzupełnień) w życiu bym nie pomyślał, że zostanę skierowany do Legii. Trener Andrzej Strejlau miał swoje sposoby i tak oto zameldowałem się przy Łazienkowskiej 3. Trafiłem do Legii Warszawa, to nie był ten profesjonalny klub który znamy dzisiaj, a CWKS czyli "Centralny Wojskowy Klub Sportowy". Rozumiem, że w stolicy oszczędzono panu fali. - Jak już jesteśmy przy stopniach wojskowych, to mecz mojego życia rozegrałem na pożegnanie porucznika Wojska Polskiego, Kazimierza Deyny. 18 września 1979 roku stadion Legii pękał w szwach podczas towarzyskiego meczu z nowym klubem Deyny, Manchesterem City. W 61. minucie zastąpiłem Adama Topolskigo i miałem okazję w tym meczu kilka razy stanąć oko w oko z "Kaką", który w drugiej połowie ubrał koszulkę City. Na pewno wspaniałe przeżycie zagrać przeciw legendarnemu piłkarzowi, ale w lidze w barwach Legii zagrał pan jedynie sześć razy. - Legia miała bardzo mocno kadrę, wielu reprezentantów Polski. Byłem nieopierzonym zawodnikiem, udało mi się zdobyć jedną bramkę w wyjazdowym meczu Odrą Opole. Legia miała mocny skład, ale trofeów zdobyć nie mogła. Za pana kadencji jedyne trofeum to Puchar Polski w 1980 roku zdobyty po krwawym finale w Częstochowie. Rywalem był Lech Poznań. - Nie było mnie wtedy w składzie Legii, byłem dogadany co do dalszych występów z...Lechem. Do przejścia do Wielkopolski namówił mnie trener Wojciech Łazarek i nie żałuję ani chwili spędzonej w Poznaniu. To najlepszy czas w mojej karierze. Spotkałem wspaniałych ludzi na boisku i poza nim. Nasza gwiazda Mirek Okoński z niesamowitym pokrętłem, Krzysiu Pawlak w obronie, Piotrek Mowlik w bramce. Wspaniała kapela. No i tam stałem się "Bolem". Jak to? Przecież nie był pan łącznikiem. - To ksywa, która do mnie przylgnęła. Nadał mi ją Józef Adamiec, wysoki obrońca Lecha rodem z Odry Opole. Grał pan w Lechu w latach 1980-84, to najlepszy okres w historii tego klubu. A który moment był dla pana indywidualnie najlepszy? - Pierwsze mistrzostwo dla Poznania. Mówią, że pierwszy raz smakuje najlepiej i to jest prawda. Puchar w 1982 roku, mistrzostwo w kolejnym i dublet w następnym sezonie. Czy mogło być piękniej? Wspaniałe mecze w Pucharze Europy (czyli dzisiejszej Lidze Mistrzów), mecz z Athletic Bilbao z tego co wiem został uznany jednym z najważniejszych wydarzeń XX wieku w Wielkopolsce. Wspaniała atmosfera na stadionie przy Bułgarskiej gdzie przeważnie oglądał nas komplet widzów. Mój debiut w Poznaniu to był również debiut stadionu - 23 sierpnia 1980 na otwarcie obiektu zremisowaliśmy 1-1 z moim macierzystym, bo niedaleko Kraśnika, Motorem Lublin. Lech był klubem kolejowym, ale czy zdobyłby mistrzostwo bez wsparcia legendarnych poznańskich prywaciarzy? - Nie sądzę. Wiadomo jakie to były czasy, puste półki, a nam piłkarzom niczego nie brakowało. <a href="https://sport.interia.pl/pilka-nozna/ekstraklasa/news-tak-kibic-lecha-zalozyl-lechie-olimpie-jerzy-lupicki-zylem-j,nId,4606990">Dobrze wspominam Jurka Łupickiego</a>, który bardzo pomógł Mirkowi Okońskiemu. Zresztą "Okoń" wyjechał potem do silnej Bundesligi, gdzie został wybrany najlepszym obcokrajowcem. To świadczy jakiej skali to był talent. Była atmosfera, a to przekładało się na dobrą grę. W 1984 roku odszedł pan jednak z Lecha. - Trener Łazarek wziął mnie na rozmowę i mówi: "Bolo, ja bym ci polecał gdańską Lechię. Morze, klimat. Może tak się zdarzyć, że i ja tam się niebawem pojawię". I faktycznie tak się stało. Przyszedłem do Gdańska we wrześniu, a za trzy miesiące w Lechii był już Łazarek. Z mistrza Polski trafił pan do ligowego beniaminka. - Jak u każdego beniaminka byliśmy drużyną własnego boiska. Rywalom ciężko się grało na wypełnionym po brzegi stadionie przy Traugutta. Drużyna bez gwiazd. Jedyną był chyba Jurek Kruszczyński, który poszedł w przeciwną stronę niż ja - z Lechii do Lecha. Jak wypadała Lechia organizacyjnie na tle Lecha wtedy? Sam Łazarek, który przyszedł do Gdańska nie krył rozgoryczenia, że inaczej wyglądało funkcjonowanie obu klubów. - Ja osobiście biorąc pod uwagę transfer finansowo nie straciłem. Z perspektywy czasu myślę, że mogłem dokonać innego wyboru - zostać w Lechu Poznań albo przejść do innego klubu Ekstraklasy. Nie ma jednak co żałować, od dziewięciu lat jestem w Anglii, ale w Polsce od 1985 roku moim miastem w Polsce jest Gdańsk, wspaniałe miejsce. Kibicuję wszystkim drużynom na "L", w których występowałem. Cieszę się, że dobrze im idzie. Zresztą moje nazwisko wciąż jest obecne w składzie Lechii. Mam cztery córki, najmłodsza z nich Wiktoria (rocznik 2001) była w drużynie biało-zielonych juniorek. Niestety, kontuzja kolana uniemożliwiła jej kontynuację kariery. Był pan w Lechii przez cztery lat jej pobytu w Ekstraklasie w latach 80. Najlepszy moment tego okresu? - Może zwycięskie baraże z Ruchem Chorzów, który po raz pierwszy w historii opuścił szeregi Ekstraklasy? Koledzy z Lechii, którzy wcześniej zdobywali Puchar Polski mówili, że euforia była podobna. Pamiętny samobójczy gol Janusza Jojki... Wiadomo jakie były czasy. Myśli pan, że Jojko zrobił to specjalnie? - Wiele razy to oglądałem z odtworzenia, pamiętam też tę akcję na żywo. Przeprowadzaliśmy akcję naszą lewą stroną, chorzowianie podali piłkę do bramkarza. Wtedy były inne przepisy, można było to robić. Jojko chciał wznowić grę, spojrzał w swoją lewą stronę, tam biegł ktoś z naszych. Zmienił decyzję, piłka mu się wyślizgnęła, nie zdusił jej do piersi i wpadła do siatki. To nie jest piłka ręczna, w nożnej jest mniejsza kontrola nad piłką. Rok później mieliście w barażu z Olimpią Poznań mieliście mniej szczęścia i spadliście. - W rewanżu w Gdańsku dostałem jedyną czerwoną kartkę w karierze. Grałem na stoperze. Poszedł długi przerzut na napastnika Olimpii, Sławomira Najtkowskiego. Przeczytałem tę akcję i wyprzedziłem go. Rywal z Olimpii perfidnie ciągnął mnie za koszulkę, sędzia biegł obok i nie reagował. Postanowiłem sam wymierzyć sprawiedliwość i kopnąłem napastnika od tyłu, sędzia na 20 minut przed końcem wyrzucił mnie z boiska. Lechia Gdańsk opuściła szeregi Ekstraklasy na długie 20 lat, ale pan jeszcze zagrał na najwyższym szczeblu rozgrywek. - Z Gdańska na cztery lata wyjechałem do Szwecji, tam niedaleko Sztokholmu grałem w amatorskim, drugoligowym IFC Delbso. Tam spotkałem się z siłowym, angielskim futbolem, w którym się odnalazłem. Złapałem zdrowie i jeszcze cztery lata grałem w Stomilu Olsztyn. Karierę kończyłem w wieku 40 lat. Przez moment byłem najstarszym zawodnikiem w Ekstraklasie, w "Piłce Nożnej" pisali o mnie "matuzalem". W 1994 roku trener Bogusław Kaczmarek po raz pierwszy w historii wprowadził Stomil do Ekstraklasy, z panem w składzie. W nagrodę zawodnicy dostali po Fiacie 126p. - Nie wszyscy! Fiatów było 10 czy 11, a zawodników nieco więcej, więc niektórzy dostali po połowie "malucha". Po zakończeniu kariery piłkarskiej wziął się pan za trenerkę. - Prowadziłem około 10 zespołów na różnych poziomach. Paradoksalnie pracę szkoleniową zacząłem od najwyższego szczebla, w Ekstraklasie. Przejąłem Stomil po Jurku Masztalerze w strefie spadkowej. Po jednym z meczów zaprosił mnie zarząd i mówią: "Bolo, ty znasz ten zespół od podszewki, znasz Czereszewskiego, Sokołowskiego, a poza tym i tak ci płacimy. Pomożesz?" Uczyłem się w szkole trenerskiej w Warszawie, dlatego licencja nie była problemem. Spanikowany zadzwoniłem do żony, która na spokojnie mi poradziła: jak sobie nie poradzisz, będziesz mógł tłumaczyć się brakiem doświadczenia. Przejąłem zespół, trochę pozmieniałem, znałem tych chłopaków z boiska, grałem ofensywnie, czasem nawet 1-3-4-3. Skończyliśmy rozgrywki w środku tabeli, na dziewiątym miejscu. Gdy odchodziłem po dziewięciu kolejkach następnego sezonu 1997/98 byliśmy na miejscu piątym. Prowadziłem Stomil w 32 meczach, raz nawet zdobyłem tytuł trenera miesiąca. Pana trenerska kariera miała wiele zakrętów, dziś nie pracuje pan już w zawodzie. - Prowadziłem zespoły na czterech szczeblach ligowych, także polską piłkę znam od podszewki. Dużo pracowałem na Mazowszu, Hutnik i Okęcie Warszawa, Narew Ostrołęka, Żyrardów, Wysokie Mazowieckie. Ostatni zespół jaki trenowałem to III-ligowy Orkan Rumia. W 2012 roku zadzwoniła do mnie córka z zięciem i mówią: "tata, daj sobie spokój z piłką, dawaj do nas do Anglii. Mecze będziesz oglądał w telewizji z piwkiem w ręku". Trzeba pamiętać, że pieniądze są w polskiej lidze na dwóch najwyższych szczeblach. Niżej zarobisz tyle, że starczy na paliwo albo i nie. Poza tym: Strajki, braki płatności, szkoda gadać. Czym się pan dziś zajmuje? - Jestem w Gloucester. Jest tu piękna katedra, w której kręcili Harry’ego Pottera. Pracuję cztery dni w tygodniu po 12 godzin w winiarni. Nasza firma "Direct Wines" oferuje również produkty polskie, także zapraszam wszystkich kibiców klubów na "L" (śmiech). Jakiego meczu możemy się spodziewać w poniedziałek między Lechią i Lechem? - Na papierze faworytem jest Lech, ale trzeba pamiętać że nie wygrał w Gdańsku od pięciu lat. "Kolejorz" ma młody skład, gra ofensywnie, chwała za to trenerowi Żurawiowi. Jednak tak w piłce jak w życiu - coś za coś. Defensywa jest najsłabszą formacją Lecha. Może nie tyle defensywa, co poznaniacy słabo bronią, teraz musi robić to cały zespół. Podobnie z Lechią - lepiej gra do przodu niż w tyłach. Zobaczymy To chyba nie przypadek, że Lech traci bramki w doliczonym czasie gry. To się dzieje zbyt często. A wynik? - Remis. Myślę, że bramkowy 2-2. To będzie spotkanie dwóch snajperów: Flavio Paixao kontra Mikael Ishak. Zobaczymy ciekawy mecz. Rozmawiał Maciej Słomiński