Partner merytoryczny: Eleven Sports

Tak kibic Lecha założył Lechię/Olimpię. Jerzy Łupicki: Żyłem jak chciałem

Jerzy Łupicki był działaczem poznańskich klubów Lecha i Olimpii oraz gdańsko-poznańskiego tworu Lechii/Olimpii. W rozmowie z Interią zdradza kulisy powstania i funkcjonowania tego ostatniego.

Puchar Polski. Lech Poznań - Lechia Gdańsk 1-1 - rzuty karne. Wideo/INTERIA.TV

Maciej Słomiński, Interia: Ćwierć wieku temu doszło do fuzji III-ligowej Lechii Gdańsk i I-ligowej Olimpii Poznań. Czyj to był pomysł?

Jerzy Łupicki: Zacznijmy od tego, że ja nie jestem z pierwszej łapanki. Byłem królem kibiców Lecha Poznań.

A nie "Luluś"?

- Razem byliśmy na pierwszej linii. On miał kiedyś pieniądze, ale stracił wszystko. Umarł niedawno, przemawiałem na jego pogrzebie, aż mi łzy leciały. To był największy pogrzeb, jaki miał bezdomny. Żeby to wszystko zrozumieć, musiałbyś przyjechać do mnie tutaj na miesiąc. Od małego byłem w Lechu, drugi był Bartek "Rzeźnik", który też już nie żyje. "Luluś" też jeździł, ale w innej ekipie. Był zagorzałym kibicem, jak my. Gdy przegraliśmy w 1983 roku 0-6 z Wisłą Kraków, wracaliśmy salonką, stanęliśmy w Ostrowie. "Luluś" chciał kłaść się pod pociąg, że "Kolejorz" przegrał i wymyka mu się pierwsze w historii mistrzostwo: "Ja już nie chcę żyć" - krzyczał. Łazarek, jak to on, po przegranym meczu zaczął obwiniać wszystkich naokoło.

Zdobyliście jednak to mistrzostwo, pierwsze w historii dla "Kolejorza".

- Coś się wtedy popsuło. To jest najgorsze, jak coś kochasz, pracujesz, żeby ulubiony klub odniósł sukces, ale cały splendor spływa na kogoś, kogo nie lubisz.

W decydującym meczu Lech wygrał 2-0 w Zabrzu, po dwóch golach Janusza Kupcewicza, zdobytych po asystach Mirosława Okońskiego.

- Myśmy wykupili Okońskiego z Legii za swoje pieniądze, na spółkę z "Kolejorzem". Kaziu Górski, mądry człowiek, był trenerem Legii wtedy i rzekł: "Z niewolnika nie ma pracownika". Musieliśmy oddać pieniądze, które on dostał. Bartek miał te swoje samochody rzeźnickie, organizował mu przeprowadzkę. Kupcewicza też wykupiliśmy z Arki za swoją kasę. My, poznańscy prywaciarze, czy jak się wtedy mawiało - badylarze.

Dzień przed meczem w Zabrzu graliśmy mecz z kibicami Górnika. Rozstrzygnąć miały rzuty karne i ja wykorzystałem decydujący. Dziennikarz Stasiu Gancarczyk napisał w gazecie: "Decydujący gol króla kibiców Lecha, już dzień przed meczem!"

Ciekawe to były czasy.

- Mogłem zostać piłkarzem i zarabiać kilka tysięcy. Po wojsku wylądowałem na stacji benzynowej gdzie zarabiałem tysiąc, ale dziennie. Razem ze mną pracował komendant, lekarz, prokurator, tam się najlepiej zarabiało.

Jakim cudem król kibiców Lecha znalazł się w Olimpii, która kibiców nie miała?

- Zadzwonił do mnie mój przyjaciel, Bolesław Krzyżostaniak. Zapytał, czy bym mu nie doradził w prowadzeniu klubu. Pytam go, ale jak to, po co? Przecież to klub milicyjny. "Nie patrz na milicję" - mówi. "Patrz na mnie". "Bolo" początkowo nie do końca znał się na piłce. Jak chodził ze mną na "Kolejorza", to wychodził w przerwie, bo myślał, że już koniec. Szybko się uczył i stał się futbolowym ekspertem. W Olimpii spotkałem wspaniałych ludzi. Taki Franek Szych.

Ostatni szef SB w Poznaniu.

- Oni nie patrzyli jak w "Kolejorzu" jakby tu na piłce zarobić, ale coś dać od siebie. W Olimpii milicjanci pisali na mnie i Bolka donosy, ale byliśmy za mocni. Był plan, żeby hotel na stadionie na Golęcinie budować. Te plany pokrzyżowała zmiana systemu w kraju.

Puchar Polski. Lech Poznań - Lechia Gdańsk 1-1 - rzuty karne. Wideo/INTERIA.TV

Straciliście milicyjny patronat z końcem komuny.

- Coraz ciężej było w Olimpii, wreszcie doszliśmy do ściany i wniosku, że ratunkiem jest fuzja. Bardzo wysokie persony, wciąż obecne w polskiej piłce namawiały nas do przeniesienia Olimpii do ich miast. Przyjeżdżał prezes Rogala z Ruchu Chorzów, namawiał. Potem na zjeździe PZPN te same osoby, gdy wybraliśmy Gdańsk, krzyczały z ambony, że to niedopuszczalne.

Czemu zatem Lechia Gdańsk?

- Przyjechał do nas Janusz Romanowski, ówczesny sponsor Legii Warszawa i namówił, żebyśmy połączyli się z Lechią Gdańsk, że będą pieniądze i wszystko. Po czasie okazało się, że w Gdańsku załatwiał interesy dla Kodaka, którego był przedstawicielem na Polskę. Owszem, dał piłkarzy, ale my musieliśmy opłacać ich niemałe kontrakty. Płaciliśmy jak za zboże.

Dał kasę?

- Nie dał. Raczej chyba wziął.

To pan podpisał umowę o fuzji z udziałem wiceprezydenta Gdańska, Henryka Woźniaka.

- Bolek był wtedy zawieszony na trzy miesiące, więc ja musiałem złożyć podpis. Chodziło o to, żeby Krzyżostaniak nie brał udziału w zjeździe PZPN. Gdyby nie to, miałby spore szanse zostać wybrany szefem piłkarskiej centrali. Marian Dziurowicz i prawnik Andrzej Wach początkowo mówili, że jest kryzys i trzeba się łączyć, by kluby mogły przetrwać, a potem nagle, że awans trzeba wywalczyć na boisku. Totalna zmiana frontu. Inaczej patrzyli na fuzję Sokoła Pniewy z GKS Tychy, inaczej, mniej przychylnie, na naszą. Władze Gdańska też zawiodły, miały dać osiem milionów, nie dały nic.

Chyba pan przesadza, mówiąc, że Krzyżostaniak mógł zostać prezesem PZPN-u. Na zjeździe fuzje, chociaż były zgodne z ówczesnym prawem, zostały odrzucone stosunkiem głosów 84 do 5.

- Bolek tyle pieniędzy włożył w piłkę, gdyby nie to, byłby jednym z najbogatszych Polaków. Więcej by miał od Kulczyka. Jakie on miał przełożenia to głowa mała.

W Gdańsku na początku wszystko szło dobrze.

- Wygraliśmy trzy pierwsze mecze u siebie i byliśmy liderem. 15 tysięcy ludzi było, ale chyba wielu przez płot weszło.

Na bieżni śpiewał Bohdan Łazuka.

- Krzysztof Dmoszyński, on to załatwił. Mecz o g. 16, ja idę do Bodzia o g. 14, ten śpi jak zabity. Ocuciłem go. On na to "Gdzie są moje kaszaloty?" Patrzę, jego zęby leżą w szklance. Niechaj zwycięża nasza drużyna!

Grzegorz Król mówił mi, że wypłatę dostawał w reklamówce pełnej banknotów. To był utarg z biletów.

- Zaczęto nam robić pod górkę. PZPN ustalił, że rywal musi się zgodzić, byśmy mogli zagrać w Gdańsku. A jak już się łaskawie zgodzi, to my musimy pokryć koszty ich przyjazdu i pobytu nad morzem. Wiadomo, że brali najdroższy hotel i najdroższe rzeczy z baru.

Dwa kluby nie przyjechały i otrzymały walkowery - Lech Poznań i klub Dziurowicza - GKS Katowice.

- Tych sześciu punktów zabrakło nam do utrzymania. Taka zmowa, tylko żeby nas zniszczyć. Prezes Lecha, wielki solidarnościowiec, Dolata, słuchał komunisty Dziurowicza. Żadnych zasad. Sędziowie pilnowali, żeby nas spuścić. Z Hutnikiem Kraków był rzut wolny pośredni, sześć metrów od bramki. Sędzia Milewski z Warszawy nie czekał, aż mur się ustawi, rywal walnął do pustej bramki. Arbiter pokazał na środek.

Lechia Gdańsk. Zlatan Alomerović: Trochę szczęścia, trochę psychologii. Wideo/INTERIA.TV

Lechia musiała spaść?

- Jesienią kibice pojechali na demonstrację pod PZPN do Warszawy, Dziurowicz im coś obiecał. Oczywiście słowa nie dotrzymał. Trzeba było jechać zaraz znowu za tydzień, trzymać go za słowo. To był błąd, trzeba było jeździć do skutku.

Po ostatnim meczu z Rakowem wszyscy piłkarze, z bramkarzem Piotrem Wojdygą na czele, mieli łzy w oczach. Nikt nie chciał wyjeżdżać, wszystkim podobało się nad morzem.

- Jechaliśmy któregoś razu do Gdańska, pieniądze były potrzebne na g. 9 rano. "Spokojnie, na razie jest 9 wieczorem" - mówił Bolek. "Idziemy się zabawić, pieniędzy się nie zarabia, tylko się je organizuje". To był kozak. O 9 rano miał wszystko. Za logo na koszulkach, od "Naty", firmy Jana Zarębskiego. Jeszcze piekarz Andrzej Szydłowski nam pomagał.

Pan był mistrzem bajery.

- Przed świętami nie było kasy, drużyna siedzi wkurzona w szatni. Dałem wtedy przemowę, że to nie są problemy, prawdziwie problemy mieliśmy, gdy z Mundkiem Okońskim siedzieliśmy w szatni AEK Ateny, po przegranych derbach. Chcieli nas zabić! Wasze problemy to jest nic w porównaniu z tamtymi! "Okoń" to był Paganini boiska, to był Messi tamtych czasów! Niestety był zbyt szczery. W kadrze Piechniczka nie grał, bo tak zdecydowała starszyzna drużyny.

Lechia/Olimpia to był klub na glinianych nogach.

- Mieliśmy tę przewagę, że bawiliśmy się w piłkę za swoje, nie patrzyłem, żeby wyprowadzić kasę. Przed meczem ze Stomilem, boisko zaśnieżone, pytamy w klubie czy wszystko gra. Tak oczywiście, poszliśmy z Bolkiem, a tam nic nieruszone, śniegu było po pachy. Kibice musieli z łopatami latać.

Co pan teraz porabia?

- Na mecze nie chodzę. Nie chce mi się. Wnuk czasem namówi mnie na nagranie rapu. Sporo wyświetleń mamy. Jeszcze zamierzam trochę pożyć, ale żonie powtarzam, żeby dopilnowała, by na pogrzebie nie grali mi rapu, a "My way" Sinatry. Tylko polska wersja ma być - żyłem po swojemu.

Rozmawiał Maciej Słomiński

Jerzy Łupicki (w środku) z Maciejem Słomińskim (z prawej)/INTERIA.PL
INTERIA.PL

Zobacz także

Sportowym okiem