Partner merytoryczny: Eleven Sports

Królowie Madrytu, królowie Hiszpanii

Pierwsza od 20 lat ligowa porażka Realu z Atletico jest dobitną miarą skali wyzwania stojącego przed Carlo Ancelottim. Nowy Real okazał się zespołem o zdecydowanie niższym poziomie organizacji gry, niż jego zakompleksiały do niedawna, lokalny rywal z Vicente Calderon. Czy po dekadzie Primera Division ma szansę doczekać mistrza spoza dwójki kolosów?

Strzelec gola dla Atletico Madryt Diego Costa atakowany przez kapitana Realu Madryt Sergio Ramosa
Strzelec gola dla Atletico Madryt Diego Costa atakowany przez kapitana Realu Madryt Sergio Ramosa/AFP

20 lat "Królewscy" chłostali Atletico jak chcieli i kiedy chcieli. Czy na Santiago Bernabeu było dobrze, czy źle, jedno pozostawało niezmienne: powtarzało się niczym refren. Trudno znaleźć w Europie podobny przypadek, w którym zespół o znaczących aspiracjach i potencjale, zatrudniający gwiazdy miary Torresa, Forlana, Aguero, czy Falcao, byłby do tego stopnia bezbronny wobec lokalnego przeciwnika obijającego go na kwaśne jabłko. Zdecydowanie więcej kłopotów niż z Atletico, kolos z Santiago Bernabeu miał w małych derbach stolicy z Getafe, czy Rayo Vallecano.

"Królewscy" stali się dla fanów Atletico nocnym koszmarem, a ujmując kompleks mniej pompatycznie, miarą dystansu dzielącego ich drużynę od poziomu, do którego aspiruje. Wyzwania podjął się wytrawny spec Diego Simeone, ale i on, choć twardą ręką zdołał zwalczyć większość objawów "choroby" dręczących zespół z Calderon, na derby leku wynaleźć długo nie potrafił.

Czy punktem zwrotnym stał się ostatni finał Pucharu Króla? Wydawał się być raczej incydentem, odstępstwem od normy. Cristiano Ronaldo i reszta gwiazd "Królewskich" uwikłana w wewnętrzne konflikty z poprzednim szkoleniowcem zrobiła bardzo dużo, by gościom ułatwić wzniesienie trofeum. Można było stawiać w ciemno, że kiedy tylko gracze Realu skoncentrują się na poprawnym wykonywaniu swojego zawodu, wszystko wróci do normy. I Simeone znów wcieli się w rolę Syzyfa skazanego na beznadziejnie zmaganie się z własnym losem.

Mimo iż drugi rok z rzędu Atletico przystępowało do derbów Madrytu z wyższej pozycji w tabeli, bukmacherzy znów obstawiali jego porażkę. Utarty scenariusz przewrócił się jednak do góry nogami w mgnieniu oka. Wystarczyło kilka minut gry, by przekonać się, że tym razem goście przekroczyli granicę jaskini lwa z właściwą motywacją. Jeśli chodzi o organizację gry, Atletico to dziś drużyna mogąca być wzorem dla "Królewskich".

Symboliczna była zwłaszcza druga część spotkania, kiedy Carlo Ancelotti uruchomił parę skrzydłowych wartych niemal 200 mln euro. Gareth Bale właśnie podpisał kontrakt z Realem, Cristiano Ronaldo właśnie go przedłużył stając się najlepiej zarabiającym graczem na ziemi. Ta dwójka miała rzucać rywali na kolana. I choć trudno mieć większy żal do Walijczyka: nie trenował latem, do gry wyszedł tuż po urazie. Na oczach niemal 80-tys kibiców na Santiago Bernabeu spełniała się jednak najczarniejsza przepowiednia, że gdy obie ikony klubu nie dostaną przestrzeni do gry, ich wpływ na drużynę stanie się mocno ograniczony.

Ronaldo zagrażał bramce Atletico potężnymi kopniakami z dystansu, co wyglądało jednak częściej na akt bezsilności, niż pomysł na wyrównanie. Bale rozpędzał się ze środka boiska, by bezradnie padać pod polem karnym. Goście dominowali od początku do końca, sprawili, że Karim Benzema bez pomysłu snuł się przez 90 minut, kontrolę nad wydarzeniami stracili tylko na chwilę, gdy na boisku pojawił się młody Morata. Oglądając ten mecz miało się wrażenie, że Real nie tylko zupełnie nie wie, jak odpowiedzieć na misterny plan Simeone, ale jest zespołem słabszym pod każdym względem. Wczoraj na Santiago Bernabeu bliżej było wyniku 2-0, niż remisu.

"Marca" napisała, że Atletico poddało w wątpliwość projekt kierowany przez Ancelottiego, cytując przy tym Ronaldo biorącego winę na siebie i kolegów z drużyny. Naczelny dziennika "As" obwieścił nawet, że derby Madrytu były tym razem triumfem futbolu nad milionami. Wytknął trenerowi Realu, że wdaje się w "politykę" z Florentino Perezem, wbrew logice trzymając na boisku jego pupila Benzemę. "Real jest dziś w drodze między tym, czym był kiedyś i tym, co reprezentuje Anży Machaczkała" - dodał zapominając, że Sulejman Kerimow właśnie wyprzedaje swoje gwiazdy. "Wielkie Atletico, biedny Real" - to tytuł czołówki w "Asie". Nie za dużo patosu w madryckich mediach?

A więc role się odwróciły. Dziś to Atletico może być miarą wyzwania, przed którym staje Ancelotti. Jak stworzyć z "Królewskich" zespół spójny, obdarzony siłą i potencjałem na miarę talentu piłkarzy zatrudnionych w klubie? Póki co Real traci do liderów z Vicente Calderon i Camp Nou 5 pkt, ale to co się stało wczoraj zwiastuje, że dystans szybko może się powiększyć. Na razie tempo narzucone przez Atletico wytrzymuje Barcelona, ale i ona zdaje się zdecydowanie ustępować mu entuzjazmem.

Mecze w Superpucharze Hiszpanii pokazały, że piłkarsko nie ma dziś w Hiszpanii drużyny lepszej niż ta, którą stworzył Simeone. Na bazie oryginalnego pomysłu, bo Atletico nie jest kopią Realu ani Barcelony. To raczej oba kolosy chciałyby osiągnąć tak wysoki poziom gry obronnej. Ten sam poziom intensywności, waleczności i solidarności między formacjami.

Gracze Atletico i ich trener jak ognia boją się debaty o mistrzostwie Hiszpanii. "To byłaby demagogia" - mówi Simeone jakby sam nie wierzył w to, co się dzieje na prawdę. Jeśli jednak gracze z Calderon przezwyciężą kompleksy, uporają się z bolesną przeszłością, dostrzegą, iż z czysto sportowego punktu widzenia nic nie stoi na przeszkodzie, by po dekadzie Hiszpania doczekała rozbicia wielkiego duopolu. W 2004 roku najlepszą drużyną Primera Division była Valencia, potem wszystkie trofea zgarnęły już tylko Barcelona i Real Madryt. Casus "ligi dwojga" pogłębiał się z roku na rok, proporcjonalnie do przepaści ekonomicznej oddzielającej dwa kolosy od średniaków. I kiedy osiągnął swoje apogeum wyrosła trzecia siła zdolna obalać granice.

Czy nadszedł czas Atletico? Nie ma takiej pewności. A jeśli nawet nadszedł, to nie będzie trwał długo. Latem zespół z Vicente Calderon nie utrzyma Diego Costy, czy Koke. Jeszcze szybciej ludzie z kieszeniami bez dna ustawią się w kolejce po Diego Simeone. Z tak samo skromnej materii jak Juergen Klopp Argentyńczyk o duszy wojownika wykroił zespół zdolny oprzeć się największym. Grzechem byłoby nie wykorzystać takiego momentu, na kolejny przyjdzie czekać zapewne długo. Może nawet kolejne dwie dekady.

INTERIA.PL

Zobacz także

Sportowym okiem