Gran Derbi, czyli o dwóch takich, co bali się grać
Mamy za sobą osobliwe Gran Derbi, w którym lęk przed powtórzeniem dawnych błędów po obu stronach zdecydowanie przyćmił odwagę w wykorzystywaniu własnych atutów. Stąd kibiców rozgrzała przede wszystkim praca sędziów. Barcelona pokonała Real 2-1.
Fani Realu Madryt powinni mieć nadzieję, że ich idole nie wytłumaczą sobie porażki na Camp Nou wyłącznie błędami Undiano Mallenco. Faktycznie w akcji z 71. minuty, w której Javier Mascherano powalił bezmyślnie Cristiano Ronaldo raczej powinien być rzut karny, co nie zmienia faktu, iż goście z Madrytu zmarnowali na Camp Nou 55 minut. W tym czasie na rozkaz Carlo Ancelottiego Sergio Ramos nieporadnie wcielał się w rolę środkowego pomocnika znacząco ograniczając ofensywne atuty królewskiej drużyny. A są one niemałe, jak się potem okazało.
Mecz wyglądał tak, jakby obydwa zespoły zapamiętały z ostatnich Gran Derbi wszystko, co najgorsze. Barcelona panicznie bała się kontrataków, kurczowo przestrzegając zasady, że lepiej wykopać piłkę na oślep, niż podjąć ryzyko zbudowania akcji od podstaw. I co to dało? Andres Iniesta i tak zaliczył głupią stratę w środku pola, doprowadzając do sytuacji, w której Victor Valdes musiał ocalić drużynę brawurowo broniąc strzał z kilku metrów Cristiano Ronaldo. Do skuteczniej kontry doszło zresztą przy stanie 2-0 w 90. minucie, gdy piłkę w jeszcze bardziej nonszalancki sposób niż Iniesta oddał rywalom Leo Messi.
Trudno wskazać przykład wielkiej drużyny, która w bardziej naiwny sposób chciałaby się wyleczyć z grzechów przeszłości. Barcelona zdobyła bramkę po strzale wolnego od lęków przed Realem Neymara, by potem spędzić godzinę właściwie na niczym. Katalończycy snuli się po boisku odliczając minuty, i tylko w wyjątkowych przypadkach walczyli o zdobycie bramki na 2-0. Ci jej fani, którzy po szybko zdobytym golu dostrzegli analogię ze słynnym Gran Derbi 2010 roku, musieli być bardzo mocno zawiedzeni.
To naturalne, że po klasykach z ubiegłego sezonu Barca musiała obawiać się Realu. Dlaczego jednak "Królewscy" długo grali tak, jakby ostatnim Gran Derbi było to przegrane na Camp Nou 0-5? Bojaźliwa postawa przez niemal godzinę nie miała żadnego uzasadnienia, rywal z Katalonii miał bowiem niewiele wspólnego z będącym w nieziemskiej formie zespołem Pepa Guardioli sprzed trzech lat. Wtedy Katalończycy poszli za ciosem, nie pozostawiając "Królewskim" żadnej opcji.
Są jednak dla obu stron dobre wieści. Gareth Bale swoje najgorsze Gran Derbi ma za sobą. Słabiej piłkarz tej klasy wypaść nie może, widać jednak, że adaptacja do gry na małej przestrzeni w Primera Division zabierze mu sporo czasu.
Barcelona uczy się niezależności od Leo Messiego. Neymar i Alexis Sanchez wzięli na siebie w końcu odpowiedzialność za wynik. Argentyńczyk spisywał się chwilami wręcz słabiutko, tracił piłkę w dryblingach, nie strzelał, nie wykonał nawet jednego ze swoich słynnych podań penetrujących całą obronę rywali. Jeśli mamy za złe Carlo Ancelottiemu, że pomylił się w wariancie z Ramosem, co powiedzieć o decyzji Gerardo Martino, który umieścił Cesca Fabregasa w podstawowym składzie kosztem Alexisa i Pedro?
Sobotnie Gran Derbi było więc festiwalem lęków nękających oba hiszpańskie kolosy. Zespół Gerardo Martino zgarnął punkty, ale nie rozwiązał problemów (najlepszy znów był Victor Valdes, którego w zespole za chwilę nie będzie). Katalończycy zagrali inaczej, ale co najwyżej przeciętnie nie umiejąc kontrolować gry, nawet wtedy, gdy mówiąc językiem polskiej myśli szkoleniowej "mecz im się ułożył".
Real nie potrafił z tego skorzystać. Przegrał na Camp Nou jednak znacznie mniej zasłużenie i bezdyskusyjnie niż z Atletico Madryt na Santiago Bernabeu. Styl gry i forma obu potęg Primera Division daleki jest póki co od doskonałości. Zamiast naszpikowanych gwiazdami ekip świadomych swoich wielkich atutów, widzieliśmy drużyny stąpające po polu minowym, skupione przede wszystkim na obsesyjnym wystrzeganiu się błędów.