Partner merytoryczny: Eleven Sports

Polskie Hoffenheim chce sprawić pucharową sensację. "Przyjaźń tylko na trybunach"

II-ligowa Radunia Stężyca podejmie Lechię Gdańsk w 1/16 finału Pucharu Polski. O fenomenie Raduni, która bywa nazywana "polskim Hoffenheim" mówi nam Rafał Kosznik, grający dyrektor sportowy kaszubskiego klubu, a niegdyś piłkarz Lechii Gdańsk. Transmisja w Polsacie Sport w środę od godz. 14.

II-ligowa Radunia Stężyca chce sprawić niespodziankę w Pucharze Polski
II-ligowa Radunia Stężyca chce sprawić niespodziankę w Pucharze Polski/Grzesiek Jedrzejewski / 058sport.pl /Newspix

Maciej Słomiński, Interia: Czy czuje się pan dziś bardziej piłkarzem czy dyrektorem sportowym?

Rafał Kosznik, grający dyrektor sportowy Raduni Stężyca: - Do zamknięcia okna transferowego przeważają obowiązki dyrektorskie, podejmowanie decyzji personalnych, w porozumienie z wójtem gminy Stężyca, prezesem klubu i trenerem. Gdy okno się zamyka czuję się bardziej piłkarzem, oczywiście nie jest tak, że papiery zamykam w biurku na klucz, który wyrzucam do pięknego jeziora raduńskiego. Obowiązki dyrektorskie wciąż są, ale jest ich mniej, gdy rozgrywki nabiorą tempa.

Jaka jest pana relacja z trenerem Raduni, Sebastianem Letniowskim? Z jednej strony to jest pan jego szefem jako dyrektor Rafał Kosznik, z drugiej strony on jest szefem zawodnika Rafała Kosznika.

- W obu układach mamy bardzo dobry kontakt, czuję że pchamy wózek w jednym kierunku. Gdy sprowadzamy zawodnika dzieje się to za wiedzą i akceptacją trenera.

A jaka jest pana relacja z wójtem Stężycy, Tomasz Brzoskowskim? Z jednej strony bez niego nie byłoby II ligi w Stężycy, z drugiej to dość kontrowersyjny pomysł, by publiczne pieniądze przeznaczać na sport zawodowy.

- Gdyby było więcej ludzi z taką pasją do sportu, to polska piłka nożna szłaby w dobrym kierunku. Zresztą nie tylko futbol, juniorki ze Stężycy odnoszą sukcesy w siatkówce. Wójt pokazuje, że chcieć to móc, to bardzo otwarty i pozytywny człowiek, potrafi słuchać, współpraca z nim to czysta przyjemność. W Raduni pojawia się coraz więcej sponsorów. Mamy Szkołę Mistrzostwa Sportowego, która jest finansowana z dotacji ministerialnych, realizujemy ciekawy projekt.

Gdzie znajduje się sufit Raduni Stężyca? W poprzednim sezonie jako beniaminek zagraliście w barażu o I ligę. Czy awans na zaplecze Ekstraklasy jest w ogóle planowany i realny?

- Krok po kroku. Ciężko mówić o awansie do I ligi, gdy w II lidze znajdujemy się tuż nad strefą spadkową. W tym sezonie celem jest utrzymanie, gdy sobie to zapewnimy będziemy myśleć co dalej. Jestem przekonany, że naszym sufitem nie jest II liga, awans szczebel wyżej to nie jest science fiction.

Skład Raduni Stężyca jako dość zaawansowany wiekowo. Czy to była świadoma decyzja, by w drugim sezonie na poziomie II ligi postawić na doświadczenie? Są u was zawodnicy o z meczami Ekstraklasy na koncie jak Wojciech Łuczak, Jonatan Straus, Maciej Orłowski, Dmytro Baszłaj, Tomasz Dejewski, Paweł Wojowski, Janusz Surdykowski i oczywiście Rafał Kosznik. Wszyscy albo przekroczyli trzydziestkę albo się do niej zbliżają.

- Nie do końca zgodzę się, że wystawiamy tylko zawodników wiekowych, uważam że mamy mieszankę rutyny z młodością. W każdej lidze doświadczenie jest potrzebne, aby młodzi zawodnicy mieli się od kogo uczyć, zwłaszcza że w II lidze jest obowiązek wystawiania dwóch młodzieżowców w każdym meczu. Naszym pomysłem jest, aby jeden z nich był wychowankiem naszej prężnie działającej Akademii. I tak się dzieje, 17-letni Wojciech Jakubik występuje w pierwszym składzie Raduni Stężyca.

Radunia Stężyca trochę przypomina Wieczystą Kraków. Pod Wawelem jest Cracovia i Wisła, na Pomorzu Lechia i Arka, a trzecim w hierarchii klubem miasta czy regionu jest klub, który konsekwentnie zalicza kolejne awanse dobrze przy tym płacąc. Czy, gdy dzwoni pan do jakiegoś piłkarza, on słysząc, że chodzi o Radunię krzyczy o 10 procent więcej? 

- Wolimy określenie: "polskie Hoffenheim". Działamy z trochę mniejszym rozmachem i przytupem niż Wieczysta. Celujemy w ligowców, a nie byłych reprezentantów Polski jak Sławomir Peszko czy Radosław Majewski. Nie odnoszę wrażenia, że Radunia jest inaczej traktowana niż reszta klubów. To jest biznes, dlatego nie ma się co obrażać na rzeczywistość. Każdy chce najlepiej dla siebie - zawodnik chce zarobić jak najwięcej, klub jak zapłacić jak najmniej za dobrą jakość. Myślę, że sporo zamieszania w wynagrodzeniach piłkarzy, zrobił przepis o młodzieżowcu.

Stężyca to wieś ledwie dwutysięczna, Radunia drugi sezon gra w II lidze, ale bazy treningowej mógłby wam pozazdrościć niejeden klub z Ekstraklasy. Zwłaszcza jeden przychodzi mi do głowy, ten z którym zagracie w środę.

- Infrastrukturę mamy co najmniej na poziomie I ligi. Wszystko jest na miejscu, boisko naturalne, sztuczne, siłownia, nigdzie nie trzeba jeździć. Jest Szkoła Mistrzostwa Sportowego, wszystko po to, by ziarno zasiane teraz dało plon w niedalekiej przyszłości, chcemy w coraz większym stopniu stawiać na własnych wychowanków.

Jak podchodzicie do meczu Pucharu Polski z Lechią Gdańsk? Obie drużyny kiepsko weszły w sezon, z tą różnicą, że Radunia jest nad kreską, a Lechia pod nią.

- Nigdy nie graliśmy na tym poziomie w Pucharze Polski, trafił nam się mocny rywal z Ekstraklasy. W dodatku z regionu, mój były klub. Mam wielki sentyment do Lechii, która była dla mnie trampoliną do ligowej kariery. Natomiast priorytetem dla nas jest liga i następny mecz z Pogonią Siedlce. Jeśli przegramy będziemy pod kreską, a za puchar nam punktów w lidze nie dadzą.

Reprezentacja Polski przed debioutem Adama Nawałki. Rafał Kosznik w dolnym rzędzie pierwszym z prawej/Paweł Andrachiewicz/Newspix

Czy poza panem Radunia ma piłkarzy z przeszłością w Lechii?

- Tak, są Radek Stępień, Kuba Letniowski, Andrzej Kaszuba, Adam Płotka i bramkarz Kacper Tułowiecki, dla nich to będzie na pewno wyjątkowe spotkanie. Poza tym świetny sprawdzian dla naszej młodzieży, aby dowiedzieć się jak wiele im brakuje na ten najwyższy poziom.

Czy w Raduni byliście zadowoleni, że wylosowaliście Lechię Gdańsk? Z jednej strony to mocna marka w regionie, z drugiej tracicie atut własnego boiska, bo wiadomo że przyjedzie sporo kibiców ze stolicy województwa.

- Tak chciał los. Chcieliśmy rywala z Ekstraklasy, będzie fajna, przyjazna atmosfera, nie ma antagonizmów między klubami. Dla lokalnej społeczności będzie to piłkarskie święto. Oddajemy część trybun gościom, 300 biletów poszło dla kibiców Biało-Zielonych. Zapewniam, że przyjmiemy wszystkich chętnych czym chata bogata i pokażemy co znaczy kaszubska gościnność. Przyjaźń poza nim, a na boisku walka o wygraną.

Jak pan, jako były piłkarz tego klubu, diagnozuje obecne problemy Lechii Gdańsk?

- Smutno się patrzy na miejsce Lechii w tabeli. Na pewno ambicje kibiców, zawodników, trenerów i całego środowiska sięgają wyżej, miejsca z poprzednich rozgrywek, które zapewniło udział w rozgrywkach europejskich. Nie jestem w środku, dlatego nie podejmuję się wskazać przyczyny. Tabela nie kłamie, drużyna jest w kryzysie, ale nie ma co patrzeć za siebie. Wszystkie ręce na pokład, trzeba zjednoczyć wysiłki, by wyjść na prostą. Wierzę i wiem, że Marcin Kaczmarek jest właściwą osobą na właściwym miejscu. Znamy się dobrze, to on mnie ściągał do Lechii w 2005 r.

Jak to się stało, że trafił pan do II-ligowej Lechii Gdańsk 17 lat temu?

- Rok wcześniej na Traugutta trafił Piotrek Wiśniewski, z którym grałem w Kaszubii Kościerzyna, widocznie on to załatwił (śmiech). Mówiąc serio było wtedy w Lechii zapotrzebowanie na lewego obrońcę i moda na zawodników z regionu. Spełniałem oba te warunki. Pamiętam mecz sparingowy na gdańskim AWF, wypadłem korzystnie i związałem się z Lechią Gdańsk.

Kościerzyna kibicowsko sprzyja Arce Gdynia, pan przeszedł do Lechii Gdańsk.

- Faktycznie w moim rodzinnym mieście przewagę mają arkowcy, wielu z nich znam, z wieloma się lubię, nie mam z tym problemu. Znam też starsze osoby, które pamiętają mecze z Juventusem Turyn i od tamtych czasów sprzyjają Lechii.

Miał pan wtedy 22 lata, był wciąż młodym człowiekiem, ale jakby się nie udało, co wtedy? Nadal kopałby pan w III lidze w Kaszubii czy poszedłby pan do "normalnej" pracy? 

- Miałem marzenia, żeby zostać piłkarzem, ciężko na to pracowałem. Wiadomo, że pojawiały się chwile zwątpienia, zwłaszcza w momentach, gdy byłem wysyłany na testy do klubów z wyższych lig, z których wracałem na tarczy. Nie zastanawiałem się, co by było gdyby. Jakby mnie wtedy Lechia nie wzięła, trzeba by było się wziąć z życiem za bary. Póki jest zdrowie, dwie ręce, dwie nogi, dałbym radę.

Został pan jednak w Lechii, a reszta jest historią.

- W trzecim moim sezonie w Gdańsku awansowaliśmy do Ekstraklasy, fantastyczny czas i wspomnienia, których nikt nam nie zabierze.

Do ligi wprowadził was trener Dariusz Kubicki. Jaka była tajemnica jego sukcesu?

- Kluczem była atmosfera. Nie było wielkich pieniędzy, warunku do treningu też nie były olśniewające w porównaniu do dzisiejszych, ale mieliśmy w szatni coś czego nie da się kupić - niesamowity klimat, jeden za drugiego skoczyłby w ogień i "umarł" na boisku. Grupa ludzi, która zżyła się ze sobą, stworzyliśmy więzi, które przetrwały do dzisiaj. Trener Kubicki to osoba charyzmatyczna. Wiedział, kiedy pożartować, ale trzymał dyscyplinę i miał swoje sposoby na zawodnika, by ten dał 100 procent co tydzień. Były w szatni mocne charaktery, które trener potrafił okiełznać. Obecny asystent trenera Lechii, Maciek Kalkowski, wspomniany "Wiśnia" i Paweł Pęczak - niesamowity twardziel, Kubicki, który grał tak jak "Pęki" na prawej obronie podchodził go: ty myślisz, że jesteś szybki, to ja byłem szybki. Paweł się gotował na te słowa, ale na boisku dawał maksa. Fajny czas i to na co tydzień pełnym stadionie przy Traugutta. Niesamowite miejsce, kto tam nie grał i nie był - ten nie zrozumie.

Rafał Kosznik w zielonej koszulce Lechii Gdańsk w walce z Robertem Lewandowskim, wówczas zawodnikiem Znicza Pruszków/Sławomir Ptasznik/Newspix

Z kim pan był najbliżej z tamtej "bandy Kubickiego"?
- Z Karolem Piątkiem. A co za tym idzie dostałem jego szwagra, Pawła Buzałę w pakiecie (śmiech). Do dziś mamy bliski kontakt, Karol prowadzi w Luzinie swą akademię. Dobrze im idzie, cieszę się z tego. 

Awans do Ekstraklasy zapewniliście sobie meczem ze Zniczem Pruszków z Robertem Lewandowskim w składzie.

Wygraliśmy ze Zniczem 1-0, po bramce Maćka Rogalskiego, który z karnych się nie mylił. Zupełnie jak "Lewy". Już wtedy było widać u Lewandowskiego spokój z jakim wykańczał akcje. Był chudy, ale już bardzo silny i nieprzyjemny dla obrońców. Czuć było potencjał, ale tego, gdzie jest dzisiaj nie spodziewał się nikt.

Awans do Ekstraklasy z Lechią i przywrócenie jej dla Gdańska po 20 latach to najlepszy moment pana kariery?

- Ogromna euforia, na pewno jeden z najlepszych momentów, ale chyba tym szczytem była gra z orzełkiem na piersi. To spełnienie marzeń każdego piłkarza. Skończyło się na jednym występie w reprezentacji, zdrowie nie pozwoliło na więcej.

Do kadry został pan powołany z Górnika Zabrze, to 14-krotny mistrz Polski.

- Spędziłem tam cztery lata, na każdym kroku czuć, że to wielki klub. Kibice, dla których Górnik jest religią, na każdym kroku nie pozwalali nam o tym zapomnieć, nawet po spadku z Ekstraklasy. Na meczach niezwykła atmosfera i wielu kibiców. Poznałem wielu fantastycznych ludzi związanych z piłką nożną i spoza niej.

W Górniku spotkał pan Adama Nawałkę, który potem został selekcjonerem i wysłał powołanie.

- Miałem dobry czas w Górniku. Zadzwonił do mnie dziennikarz Kuba Staszkiewicz, który przekazał, że będę powołany. Myślałem, że żartuje. Spore zaskoczenie, ale bardzo przyjemne. Nawałka w swoim selekcjonerskim debiucie zrobił tzw. "przegląd wojsk ligowych". Zagrałem 90 minut we Wrocławiu ze Słowacją, 40 tysięcy widzów na trybunach, świetne przeżycie.

Adam Nawałka znany jest ze swoich dziwactw, pilnuje żeby po drodze na mecz autobus nie cofał i tym podobne. Jakie pan ma związane z nim wspomnienia?

- Oceniam go bardzo dobrze. To perfekcjonista, który cały dzień siedzenia w klubie, asystenci się przy nim nie wysypiali, ale poziom w piłce tak się wyrównał, że decydują szczegóły i detale. To trener, który potrafił wycisnąć maksa z zawodnika, co zresztą pokazał w kadrze, która w ostatnich latach za jego kadencji grała najlepiej. W Górniku mieliśmy tego namiastkę - wydawało się, że spod czapki z daszkiem trener niewiele widzi, ale on zwracał uwagę na najmniejsze detale. Zresztą od każdego trenera, którego miałem starałem się wziąć coś dla siebie.

Cafe Futbol. "Będziemy polskim Hoffenheim". Radunia Stężyca spełnia piłkarskie marzenia (POLSAT SPORT). Wideo/Polsat Sport/Polsat Sport

Czy ze swej kariery wycisnął pan maksium? 115 meczów w lidze, jedno spotkanie w kadrze - to niezły dorobek.

- Zawsze może być lepiej, jednak gdy dziś patrzę wstecz, żadnego wyboru nie żałuję. Szkoda tych kilku kontuzji, które zastopowały moją karierę, na to nie do końca miałem wpływ.  

Jest pan wciąż czynnym piłkarzem, ile lat zamierza pan jeszcze grać? Czy może jest pan zdecydowany poświęcić się pracy dyrektora sportowego?

- Cztery lata temu po Górniku Łęczna miałem propozycję z I ligi, ale zdecydowałem się zejść dwa poziomy niżej. Po rozmowie z wójtem przyszedłem do Stężycy uwierzyłem w długoterminowy projekt Raduni. Na razie wszystko co powiedział wójt się spełnia. A plany? Wiemy, jak to jest w świecie piłki: "Chcesz rozśmieszyć pana Boga, opowiedz mu o swoich planach".

Rozmawiał Maciej Słomiński, Interia

 

INTERIA.PL

Zobacz także

Sportowym okiem