Maciej Słomiński, Interia: W maju skończył pan 42 lata, a wciąż gra pan w piłkę. I to wcale nie na amatorskim poziomie, a w III-ligowej Mławiance. Maciej Rogalski, zawodnik Mławianki Mława: - Nie zatrzymuje się, wciąż się ruszam i gram, nic mnie nie boli. Nie ma w tym wielkiej filozofii, dopóki uznam, że nadążam za młodszymi rywalami będę grał. Albo inaczej - będę grał, dopóki będę pomagał drużynie, a nie przeszkadzał. Dziś gra pan na nieco innej pozycji niż kiedyś. - Fakt, w mojej przygodzie z piłką na początku byłem skrzydłowym czy bocznym pomocnikiem, teraz realizuję się na środku obrony. Kiedyś kiwałem się z obrońcami, dziś kiwam z napastnikami. Jak wygląda życie na III-ligowym poziomie? Da się z tego wyżyć? - To liga półamatorska. Wielu starszych zawodników dodatkowo pracuje. Ja również należę do tej grupy. Codziennie 8 godzin spędzam w biurze, to praca intelektualna, po niej mam jeszcze siłę na wysiłek fizyczny i trening. W składzie Mławianki jest Filip Rogalski. - To mój 19-letni syn. Grał już w IV lidze, w III-ligowym debiucie z Bronią Radom strzelił gola, wygraliśmy 4-2. Mam jeszcze 17-letniego syna Gabriela, który gra w rezerwach, może zdarzyć się tak, że na wiosnę zagramy w III-ligowej Mławiance wszyscy razem we trójkę. To by było coś. Synowie mieli szansę nie zostać piłkarzami? - Oczywiście, że tak. Do niczego ich nie zmuszałem, to mogło przynieść zupełnie odwrotny skutek. Od małego jednak nasiąkali futbolem, dużo czasu spędzali na stadionie. Filip zaczynał trenować w szkółce pod kierunkiem obecnego trenera Lechii Gdańsk, Maćka Kalkowskiego. Myśli pan, że Filip ma łatwiej czy trudniej, że jest w drużynie z własnym ojcem? - Nigdy nie nakładałem na niego żadnej presji. Na sprawę można patrzeć dwojako - z jednej strony Filip ma trudniej - kibice mogą patrzeć podejrzliwie, że trener go foruje ze względu na mnie, ale zapewniam, że na awans do pierwszej drużyny sam zapracował. Z drugiej strony miał łatwiejsze wejście do szatni, bo ja w niej jestem. Trzeba go zostawić samemu sobie - niech się dzieje wola nieba. Syn mieszka wciąż z wami? - Tak, widujemy się dosyć często, nie mamy szans się za sobą stęsknić. Wasza drużyna, Mławianka jest beniaminkiem III ligi, ale wyszliście z bloków jak rakieta. Pięć wygranych w sześciu meczach i pozycja wicelidera tabeli. - Mówi się, że beniaminkiem jest się tylko w pierwszym meczu nowego sezonu. W tym właśnie spotkaniu zapłaciliśmy frycowe, przegrywając 0-2 z Pelikanem Łowicz, nie wiem, czy presja spętała chłopakom nogi czy co się stało? Bramki strzeliliśmy właściwie sami sobie, na szczęście odrobiliśmy lekcje i od tej pory jest lepiej. Potem pięć kolejnych wygranych. - Gramy bardzo ofensywnie. Mówi się o nas, że jesteśmy jak bokser bez gardy. Nasze mecze często są horrorami, z Sokołem Ostróda wyciągnęliśmy wynik z 1-3 na 4-3. Dwa razy udało się wyszarpać wygrane w doliczonym czasie gry. To pan był autorem zwycięskich trafień na 2-1 z Ursusem Warszawa i teraz na 3-2 z liderem Świtem Nowy Dwór Mazowiecki. - W ostatnim z tych meczów prowadziliśmy 1-0, potem zawodnik Świtu wyrównał na 1-1 po bardzo wątpliwym karnym, ale tak demonstrował swą radość, że nie potrafił utrzymać nerwów na wodzy i zaraz wyleciał z boiska. Wyszliśmy na prowadzenie 2-1, by w drugiej minucie doliczonego czasu stracić gola wyrównującego. Zaczęliśmy od środka, zaraz był rzut wolny, bracia Stryjewscy rozegrali piłkę, ta trafiła do mnie i 97. minucie strzeliliśmy bramkę na wagę trzech punktów. Bardzo pan skromny, a przecież to niecodzienność, że obrońca dwa razy w ciągu kilku tygodni zapewnia swojej drużynie wygrane w doliczonym czasie gry. - Żartuję z chłopakami, że jak jest wolny na połowie boiska mogą wracać pod własną bramkę, bo gol jest pewny (śmiech). Natura nie obdarzyła mnie wysokim wzrostem (180 cm), ale za to dobrym timingiem - wiele goli zdobywam po strzałach głową. Co jest celem Mławianki w tym sezonie? Awans do II ligi? - Za rok nasz klub świętuję 100-lecie, byłoby na pewno miło, ale spokojnie, krok po kroku. Gdy graliśmy w IV lidze, po sezonie 2020/21 mieliśmy spore zawirowania trenersko-personalne, ale prezes Wiesław Chrzczon (niestety już świętej pamięci) znalazł trenera Piotra Rzepkę i ludzi do grania. W efekcie, w ostatnim meczu sezonu potrzebowaliśmy wygranej na obiekcie Ząbkovii i to zrobiliśmy - było 3-1. Potem w barażowym dwumeczu byliśmy lepsi od Piaseczna (2-2 i 3-1), w drugim z tych meczów przypieczętowałem awans rzutem karnym, który ustalił wynik na 3-1. Wtedy nie mieliśmy za cel awansu, a jednak się udało. Kto wie, być może tak będzie i teraz? Mówił pan o strzałach głową, ale rzuty karne również były pana specjalnością. - W poprzednim sezonie w IV lidze z 11 rzutów karnych wykorzystałem 10. Najbardziej pamiętny to oczywiście ten z 2008 r. gdy w barwach Lechii Gdańsk pokonaliśmy 1-0 Znicz Pruszków i awansowaliśmy do Ekstraklasy. W Zniczu grał młody Robert Lewandowski. - Nasi obrońcy mieli z nim gigantyczne problemy. Widać było, że ten chłopak ma potencjał, ale że wystrzeli na poziom najlepszego piłkarza świata - tego nikt się nie mógł spodziewać, z nim na czele. Co ciekawe w tamtym sezonie w Zniczu występował również Bartosz Wiśniewski, przeciw któremu grałem niedawno w IV lidze, gdy on reprezentował wspomnianą Ząbkovię. Czy tamten czas w Lechii Gdańsk był pana najlepszym w karierze? - Chyba tak to trzeba nazwać. Były gole, asysty, wszedłem na poziom Ekstraklasy. Darzę tamten czas ogromnym sentymentem. Nie brakowało też momentów mniej przyjemnych. Jak słynny pomeczowy wywód Pawła Buzały, że "zawsze winni są Buzała i Rogalski". - Pamięć zaciera złe rzeczy, ale faktycznie bywaliśmy czasem krytykowani (śmiech). Ja się tym niespecjalnie przejmował, tylko robiłem swoje, to czego wymagał trener. To, że ta krytyka nie była zbyt głęboka niech świadczy fakt, że niedługo później, po wygranych derbach z Arką kibice chcieli, żeby Paweł Buzała został prezydentem Gdańska. Wspomniał pan o trenerze - jaka była tajemnica sukcesu tamtej drużyny Lechii pod wodzą Dariusza Kubickiego? - Nie mieliśmy jakiejś rewolucyjnej strategii, treningi nie odbiegały od normy. Mieliśmy za to niepowtarzalną atmosferę w szatni. Kto nie był w środku, temu trudno to zrozumieć. Lubiliśmy się, spędzaliśmy czas również poza drużyną, razem z rodzinami chodziliśmy na posiłki i na piwo. Po awansie do Ekstraklasy to się zmieniło, porobiły się grupy i grupki. Zagrałem w Gdańsku 48 meczów na najwyższym szczeblu rozgrywek przez dwa sezony i rozwiązałem kontrakt za porozumieniem stron. Stała się rzecz niezwykła, bo w Podbeskidziu Bielsko-Biała trafiłem do równie świetnej szatni. Tu też razem spędzaliśmy czas poza pracą całymi rodzinami, tyle że nie nad morzem, a w górach. W efekcie wywalczyliśmy pierwszy w historii klubu awans do Ekstraklasy pod wodzą trenera Roberta Kasperczyka. Na pana profilu na Facebooku jest flaga Realu Madryt. Robert Lewandowski po latach romansowania z "Królewskimi" ostatecznie wylądował w Barcelonie. - Szkoda, myślę że mógłby trochę nam pomóc. Karim Benzema to wielka klasa, jednak do Lewego trochę mu brakuje. Oczywiście ściskam kciuki za rodaka, będę kibicował Robertowi Lewandowskiemu, ale Barcelonie już nie. Jestem zagorzałym "Madridistą". Rozmawiał Maciej Słomiński, Interia