Lechia Gdańsk. Michał Nalepa: Trzy noce nie spałem
Na półmetku rozgrywek obrońca Lechii Gdańsk Michał Nalepa ma już na koncie trzy czerwone kartki, obiecuje poprawę na wiosnę. 27-letni zawodnik został wybrany do najpopularniejszej "11" w dziejach Lechii.
Maciej Słomiński, Interia: Znalazł się pan w "11" wybranej na 75-lecie Lechii Gdańsk. Czy przywiązuje pan wagę do takich plebiscytów i całą rodzinę zaangażował pan do głosowania czy to tylko zabawa, a najważniejsze jest co na boisku?
Michał Nalepa, zawodnik Lechii Gdańsk: - Okres świąteczno-noworoczny zwykłem spędzać rodzinnie, ale nikogo do głosowania nie zmuszałem (śmiech). Niemniej wiedziałem, że taki plebiscyt się odbywa i niezmiernie się cieszę, że zostałem wybrany. Ogromne wyróżnienie dla mnie, Lechia Gdańsk jest klubem z ogromną tradycją i znalezienie się w tak doborowym gronie to dla mnie duży zaszczyt. To największe indywidualne osiągnięcie w mojej karierze.
Znajdujemy się u progu przygotowań do rundy wiosennej. Można doznać lekkiego deja vu, dwa lata temu na półmetku ligi miał pan na koncie 10 żółtych kartek, potem nastąpiła przemiana i wiosną właściwie nie trafiał pan do notesu sędziego. Teraz na pana koncie aż trzy kartki czerwone, czy możemy liczyć na deklarację poprawy?
- Zamiast deklaracji wolę poprawić się na boisku. Mogę obiecać, że zrobię wszystko, żeby więcej kartek nie dostawać. Liga nie doszła jeszcze do połowy, a ja już trzy razy wyleciałem z boiska. Ani kibice, ani klub, ani ja - nikt nie jest z tego zadowolony. Zdaję sobie sprawę, że niektóre moje reakcje nie były korzystne dla drużyny. Liczę na powtórzenie scenariusza sprzed dwóch lat, gdy już kartek dostawać nie mogłem, przestałem je łapać.
Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie
Jedną z tych czerwonych kartek otrzymał pan już po końcowym gwizdku - chodzi o mecz z Legią w Warszawie (0-2). Co tam się wydarzyło?
- Wiele rzeczy mnie wtedy rozzłościło. To, że mieliśmy słabą passę, nie szło nam i przegrywaliśmy mecz za meczem, że ulegliśmy Legii, tracąc bramkę w doliczonym czasie gry. Frustracja się skumulowała. Nerwy puściły jeszcze na boisku, potem w szatni. Zbyt impulsywne zachowanie poskutkowało drugą żółtą kartką, w efekcie czerwoną.
Cofnęliśmy się w czasie o dwa lata, to jeszcze nastawię wehikuł czasu na rok wcześniej. Przerwę zimową 2017/18 spędził pan w rezerwach, dziś trzy lata później jest pan w "11" Lechii na 75-lecie.
- Przesunięcie do rezerw było dla mnie ogromną nauką. Porównałbym to do przegranego meczu, z którego możesz paradoksalnie wyciągnąć więcej wniosków niż z wygranego, po którym jest euforia i nikt nie analizuje ewentualnych błędów. Dla mnie przegrany był cały pierwszy sezon w Gdańsku. Nie chcę stopniować, który sezon mnie więcej nauczył - czy ten, w którym broniliśmy się przed degradacją, czy następny, w którym walczyliśmy o tytuł mistrzowski. Pierwszy sprowadził mnie na ziemię, drugi pociągnął do góry. Dwie bardzo ważne lekcje, gdyby nie one nie byłbym dziś tu, gdzie jestem.
Statystyki są jednoznaczne - gdy jest pan w składzie, obrona Lechii jest o wiele szczelniejsza. Czy czuje się pan liderem biało-zielonej defensywy?
- Zawsze powtarzam, że liderów w linii obrony powinno być czterech, a przynajmniej dwóch - najlepiej jak są to obaj stoperzy. Mam nadzieję, że tak będzie w rundzie wiosennej.
W rundzie jesiennej graliście w różnych zestawieniach. Partnerowali panu Bartosz Kopacz, Kristers Tobers, z Mario Maloczą już nie zagracie, bo został przesunięty do rezerw. Z kim grało się najlepiej?
- Pod koniec rundy do składu wskoczył Tobers, młody, obiecujący zawodnik, dobrze się prezentował. To samo mogę powiedzieć o Bartku Kopaczu, z którym znałem się jeszcze z Ruchu Radzionków, w którym jako nastolatkowie graliśmy już prawie dekadę temu. Dzięki tej znajomości, gdy byliśmy chyba najmłodszą parą stoperów na szczeblu centralnym, szybko znaleźliśmy nić porozumienia.
Proszę powiedzieć jakie cele indywidualne ma pan na rundę rewanżową PKO BP Ekstraklasy?
- Piłka to sport drużynowy, ale należę do zawodników lubiących sprawdzać statystyki indywidualne. Do udanych zaliczam mecz, w którym mam 75 proc. wygranych pojedynków. Poza tym sprawdzam dokładność podań, nie tylko tych do drugiego stopera, ale też tych dłuższych. Nie jest to moja rola na boisku, ale jeśli zanotuję podania otwierające drogę do bramki rywala to też jest to pozytywne.
A jakie są cele drużynowe Lechii? Jesteście dokładnie w połowie ligowej stawki.
- Tu nie ma wielkiej filozofii - wygrywać każdy kolejny mecz. Co z tego, że wygramy z drużyną z czołówki, jeśli zaraz polegniemy z drużyną z dołu tabeli i zniweczymy cały wysiłek? Tego nas nauczył sezon "niemal mistrzowski" (2018/19) - nie wybiegać zbyt daleko w przyszłość. Skupiamy się na najbliższym zdarzeniu, najbliższym treningu i meczu.
W ostatnich latach Puchar Polski był waszą specjalnością. Triumf w 2019 r., finał rok później. Teraz wciąż jesteście w grze. Może tu należy upatrywać szansy na sukces?
- Mecze pucharowe, z racji tego, że o awansie decyduje 90 minut, są często bardzo emocjonujące. Prochu nie wymyślę, skupiamy się na najbliższej przeszkodzie. Najbliższą jest Puszcza Niepołomice, klub z I ligi, będą chcieli się pokazać. My chcemy dojść jak najwyżej. Po finałowym spotkaniu z zeszłego sezonu z Cracovią trzy kolejne noce nie mogłem spać, wciąż widziałem Patryka Lipskiego jak strzela bramkę dającą nam prowadzenie 2-1. Byłem przekonany, że nie przegramy i będę kontynuował dobrą passę pucharową. To był mój piąty finał, cztery wcześniejsze wygrałem - trzy z Ferencvarosem, jeden z Lechią. To co się potem stało sprowadziło nas wszystkich na ziemię, niczym pobyt w rezerwach mnie trzy lata temu. Teraz jesteśmy bogatsi o to doświadczenie, wiemy, jak smakuje porażka w finale. O to jesteśmy mocniejsi.