Partner merytoryczny: Eleven Sports

Pobił rekord wszech czasów. Cztery lata temu nie miał prawie nic

Niespełna cztery lata temu Mark Cavendish ze łzami w oczach zapowiadał, że jego kariera prawdopodobnie się zakończy. Problemy natury fizycznej i mentalnej sprawiły, że nie był w stanie rywalizować z najlepszymi. Ba, nie mógł nawet znaleźć ekipy na kolejny sezon. To wszystko już jednak melodia odległej przeszłości. 39-letni sprinter w środowe popołudnie napisał historię. Wygrał etap Tour de France po raz 35. w karierze, ustanawiając tym samym rekord wszech czasów. A przecież nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Mark Cavendish ustanowił w środę rekord wszech czasów
Mark Cavendish ustanowił w środę rekord wszech czasów/THOMAS SAMSONPOOLAFP/AFP

Kiedy "Manxman" przeciął linię mety 5. etapu "Wielkiej Pętli" jako pierwszy, kolarski świat oszalał. Zewsząd sypały się gratulacje, a podziw wyrażali nawet bezpośredni rywale. Trudno się jednak dziwić. Jego wyczyn zapisze się w historii. I to nie tylko z uwagi na "suchą" liczbę 35 wygranych. Przede wszystkim przez drogę, jaka Cavendisha do niej wiodła.

Kilka lat temu nie tylko rekord, ale w ogóle udział w Tour de France wydawał się dla niego misją niemal niemożliwą. Nie nadążał za czołówką, początkowo nie znając nawet powodów. Czuł, że z jego ciałem coś jest nie tak, ale nie potrafił zdiagnozować, co. Odpowiedź przyszła dopiero po kilku miesiącach. Rzadki wirus Epsteina-Barr wyhamował jego karierę, nieomal ją przerywając. W 2020 roku wydawało się, iż pożegna się z zawodowym peletonem.

Mark Cavendish był we łzach. "Prawdopodobnie ostatni wyścig"

Mark Cavendish/MARCO BERTORELLOAFP/AFP

Po jesiennym Gandawa-Wevelgem ze łzami w oczach mówił, że to "prawdopodobnie jego ostatni wyścig w karierze". Trudno było się dziwić - nie miał kontraktu na kolejny rok, a wyniki nie przemawiały na jego korzyść. Konia z rzędem temu, kto wtedy przewidział, jak piękny zwrot zaliczy ta historia. 

Cavendish ostatecznie znalazł drużynę, wiążąc się z ówczesnym Deceuninck - Quick Step Patricka Lefevere'a. Karta się odwróciła. Po obiecującej wiośnie znalazł się w składzie na "Wielką Pętlę" i... wygrał cztery etapy oraz klasyfikację punktową, a dodatkowo w liczbie triumfów w tym wyścigu objął prowadzenie ex-aequo z legendarnym Eddym Merckxem. Już w kolejnym roku znów znalazł się na zakręcie - menedżer zdecydował sie go nie zabierać do Francji, co w zasadzie przesądziło o odejściu z drużyny. Pojawiły się kolejne wątpliwości co do kontynuacji kariery, ale Mark dał sobie jeszcze jeden rok - tym razem w Astanie.

Pogoń za rekordem

Cel był jeden - 35. zwycięstwo etapowe w "Wielkiej Pętli" i samodzielny rekord, a potem - koniec kariery. W sezonie 2023 był bardzo blisko, na jednym z etapów był drugi, ale później... złamał obojczyk i musiał się wycofać. Znów pojawiły się łzy, bo zdawało się, że ostatnia szansa właśnie przeszła koło nosa. Ten rutyniarz nie zwykł się jednak poddawać.

Mark Cavendish/ Dario Belingheri / Stringer/Getty Images

Zdecydował, że da sobie jeszcze jedną szansę. Przedłużył karierę o rok, a wiosna 2024 pokazała, że na francuskich szosach będzie groźny. I w końcu dopiął swego. Na 5. etapie, z Saint-Jean-de-Maurienne do Saint Vulbas wystrzelił jak pocisk. Nie dał rywalom złudzeń. Nawet wielki faworyt, Jasper Philipsen musiał pokornie schylić głowę.

Cavendish wypełnił swoją misję. Ale wyścig przecież się nie skończył, a rekord można śrubować. Kolejna ku temu szansa już w czwartek.

INTERIA.PL

Więcej na ten temat

Zobacz także

Sportowym okiem