Śląsk Wrocław. Sebastian Mila: Byliśmy głodni
W ósmą rocznicę zdobycia mistrzostwa Polski kapitan drużyny Śląska Wrocław z roku 2012, Sebastian Mila, opowiada o wyboistej drodze po tytuł, za który nie zamierza przepraszać.
Maciej Słomiński, Interia: Zacznę przewrotnie - mistrzostwo zdobyliście z trenerem Orestem Lenczykiem, ale fundamenty pod tytuł wylał trener Ryszard Tarasiewicz. Jak duży był wkład tego drugiego w wasz sukces?
Sebastian Mila, mistrz Polski ze Śląskiem Wrocław w roku 2012: - Nic absolutnie nic, nie można zabrać z mistrzowskich zasług trenerowi Lenczykowi. Miewaliśmy różnej natury kłopoty podczas rozgrywek, on miał swoje sposoby na radzenie sobie z nimi. Czasem te metody były trudne dla nas do akceptacji, ale dziś uważam, że trener robił to dobrze i koniec końców doprowadziło nas to do sukcesu. Wielka zasługa trenera Lenczyka, jednak nie możemy zapominać jak budowany był Śląsk. W meczu o mistrzostwo z Wisłą Kraków, w naszej drużynie 80 proc. zawodników było ściągniętych przez trenera Tarasiewicza. Nie chcę być źle zrozumiany, nie mówię, że komuś drużyna zawdzięcza mniej czy więcej. Trener Lenczyk jest mistrzem Polski, ale budowa drużyny to jest proces i warto czasem szerzej na to spojrzeć.
Gdy Lenczyk was przejmował, byliście na samym dole tabeli, ale ostatecznie sezon przed mistrzowskim zakończyliście na drugim miejscu. W nagrodę zagraliście w pucharach. Przeszliście Dundee United, Lokomotiw Sofia, odpadliście dopiero z Rapidem Bukareszt. Czy niezły występ w pucharach dał paliwo na mistrzowski sezon w lidze?
- Puchary dały nam kopa, zaszczepiły pozytywną energię. To była rywalizacja, za którą po odpadnięciu z Rapidem zaczęliśmy tęsknić. Wiedzieliśmy z czym to się je i chcieliśmy spróbować znów. Chcieliśmy być piłkarzami pełną gębą, którzy grają w rytmie sobota - środa. W sezonie 2011/12 walczyliśmy o to, by znów znaleźć się w pucharach. Chyba nikt z drużyny Śląska nie był wcześniej mistrzem Polski.
Piotr Ćwielong był mistrzem z Wisłą Kraków, ale grał epizodyczną rolę.
- Ja byłem mistrzem Austrii, ale nie Polski. Cała drużyna była głodna, głodna sukcesu. To ją scaliło i pozwoliło poradzić sobie z największymi problemami.
Sezon 2011/12 był tym, który zakończył się mistrzostwami Europy w naszym kraju. Na jesień przenieśliście się na nowy stadion. Jakie znaczenie miało to, że rozgrywaliście mecze w innym miejscu, już nie na Oporowskiej?
- To nas dodatkowo motywowało. Tak jak chcieliśmy być piłkarzami grającymi w rytmie sobota - środa, tak pragnęliśmy grać na nowym, wielkim i pełnym obiekcie. Otworzyliśmy stadion meczem z Lechią, zaraz potem graliśmy z Wisłą - dwa razy po 40 tysięcy widzów. Przyszli dla nas, czuć było bardzo mocno wsparcie kibiców, to nas pchało do przodu i dawało motywację do walki.
Kiedy zaczęliście na poważnie myśleć o mistrzostwie?
- Przed sezonem mało kto brał Śląsk na poważnie. Nawet jeśli ktoś z nas powiedział o mistrzostwie, to w kraju nikt tego nie usłyszał. Liga spojrzała nas z szacunkiem w zimie, gdy zasiedliśmy na fotelu lidera z czteropunktową przewagą. Wtedy tytuł stał się realny, to stało się naszym celem. Myśl o mistrzostwie nie przytłaczała nas, a raczej motywowała. Startujesz do ligi to twoim celem nie może być utrzymanie, szczególnie gdy w poprzednim sezonie byłeś wicemistrzem. To mi się akurat podoba u trenera Probierza, który otwarcie mówi o mistrzowskim celu przed sezonem. Grasz po to, żeby wygrać, na tym polega sport wyczynowy.
Przezimowaliście na fotelu lidera. Co takiego się stało zimą, że na wiosnę zaliczyliście falstart? W drugim meczu przegraliście 0-4 z Legią Warszawa u siebie. To była demonstracja siły warszawian, a was wielu po tej porażce zwątpiło.
- Pamiętam doskonale tę porażkę, gdy przyjęliśmy "czwórasia". We Wrocławiu pojawiło się zwątpienie, ale nie w naszej szatni. Nasze nastawienie się nie zmieniło. Przyjęliśmy to na miękko. Chcemy zdobyć mistrza, a Legia przyjeżdża i pakuje nam cztery gole. Wręcz śmialiśmy się z tego. Wiedzieliśmy, że zaraz się odbijemy. Oczywiście byliśmy rozczarowani, ale nie załamani.
W czterech pierwszych wiosennych meczach lider zdobywa dwa punkty i traci żółtą koszulkę. Jakby nieszczęść było mało, przed spotkaniem z Cracovią wypłynęły taśmy, na których trener Lenczyk w rozmowie z prezydentem Wrocławia, Rafałem Dutkiewiczem dość mocno was krytykował: "Ja, jak patrzę na Sochę, na Dudka, na Gancarczyka, którego wypożyczyli, no i jeszcze na Przemka pewnie, to jak oni grają ze słabszymi drużynami, to oni się wyróżniają, a na tle tych zawodników z Ekstraklasy... Niestety, niestety. No, chyba że się trafia na wyjątkowo słabych, a tak bywało jesienią, stąd oni tyle punktów załapali".
- To był trudny moment. Wyszło na jaw, że trener dostrzega w nas pewne braki (śmiech). Drużyna była bardzo rozczarowana jego postawą. Pomyślałem wtedy: to nie jest dobry moment, by zajmować się takim rzeczami. Chłopaki w szatni mówią, że coś trzeba z tym zrobić. Jako kapitan kursowałem do pokoju trenera na pierwsze piętro. Wchodzę do niego i mówię, że jest nagranie i taka sytuacja. Trener Lenczyk pierwsze co wypalił: ale ja mówiłem prawdę! Myślałem, że skonam ze śmiechu! Trener mnie pyta: to co ja mam teraz zrobić? Idę na dół do chłopaków, część się śmiała, ale część mówi, że tak nie może być, że trener w nas nie wierzy. Nie trenujemy! Idź powiedzieć trenerowi, że nie będziemy trenować. Wreszcie stanęliśmy na środku boiska, trener mówi: słyszałem, że jest jakiś problem. No jest. Przepraszam was. A teraz możemy iść trenować. To jest niesamowicie inteligentny człowiek, trochę nas wypuszczał, trochę sprawdzał jak zareagujemy. Bardzo dobrze go wspominam i bardzo cenię.
Orest Lenczyk słynął z niekonwencjonalnych metod treningowych.
- Na początku widać było niezadowolenie i frustrację kilku zawodników. Koniec końców całkowicie się temu poddaliśmy. Co trener wymagał, to w stu procentach robiliśmy i to nie na pół gwizdka. W szatni trochę się z tych ćwiczeń śmialiśmy, trochę przedrzeźnialiśmy nawzajem, ale to nie zmieniało naszego podejścia do treningu czy potem do meczu. Trochę nas denerwowało, że ludzie z boku śmieją się z nas, ale potem przywykliśmy i nam to nie przeszkadzało.
Z meczu z Gdańska na trzy kolejki przed końcem wracaliście długo, bo nad morze z Wrocławia jest daleko. Po drodze pojawiło się piwo, musiało być wyjątkowe, bo wygraliście wszystko do końca i zdobyliście mistrzostwo.
- Rzeczywiście pojawiło się piwo, niestety było go ciut za dużo. Sprawa wyszła na jaw, zostaliśmy wezwani do prezesa i ukarani. Powiedzieliśmy prezesowi: "Zapłacimy karę, ale jak zdobędziemy mistrzostwo, nie będziemy jej płacić". Pojawiła się dodatkowa motywacja.
Zostajemy w Gdańsku - tam w dużym stopniu rozstrzygnęły się losy tytułu. W przedostatniej kolejce broniąca się przed degradacją Lechia pokonała waszego rywala w walce o tytuł - Legię. To oznaczało, że mistrzostwo dla WKS jest na wyciągnięcie ręki.
- Cały czas trzymaliśmy ciśnienie, Legia pękła na finiszu. Lechia pomogła nam bardzo, dzięki niej los mistrzostwa znalazł się w naszych rękach, znaleźliśmy się na "pole position". Niesprawiedliwym jednak byłoby spłaszczać kwestię mistrzostwa do przegranej Legii w Gdańsku. My sami na nie ciężko zapracowaliśmy, wygrywając wiele meczów na styku.
Czy jadąc do Krakowa na ostatni mecz z Wisłą, dopuszczaliście świadomość, że może się nie udać? W tamtym czasie Wisła i Śląsk miały zgodę kibicowską i cały stadion był po waszej stronie.
- Najbardziej irytowało i bolało nas takie właśnie gadanie, że kibice nie pozwolą Wiśle wygrać. To byłoby nielegalne i było nierealne. Wiedzieliśmy, ile przeszliśmy, żeby dotrzeć do tego miejsca. Jak stanęliśmy razem w szatni, wiedzieliśmy, że to był ten moment, ten klimat, ci ludzie, ta atmosfera, ta drużyna. Jedna wielka rodzina, która przyjechała po swoje. Gdy w szatni krzyknęliśmy "Kto wygra mecz?!" już wiedziałem, że to nie może się nie udać. Że choćbyśmy grali w 11 na 50, to my to wygramy. Chciałoby się mieć taką atmosferę i taką pewność przed każdym meczem. Niestety to się pojawia raz na jakiś czas. Byłem wtedy pewny sukcesu.
W internecie jest film z twoją przedmeczową przemową w szatni. To była twoja najlepsza mowa w karierze?
- Nie planowałem tego. Miałem potrzebę powiedzieć coś chłopakom przed meczem, widziałem jak im zależy, wiedziałem jak ciężko pracowaliśmy na tę chwilę. To był piękny wieczór w Krakowie, to był piękny czas. Byłem dumny z tej drużyny po meczu. Dziękuję Bogu, że w takiej mogłem grać.
Zdobyliście mistrzostwo, jednak niektórzy dziennikarze określili wtedy Śląsk jako najsłabszego mistrza od lat. Wciąż cię to boli?
- Boli nie, bardziej śmieszy. Łatwo jest oceniać z trybuny czy sprzed telewizora kto lepszy, a kto nie. Generalnie może uznamy, że polskie drużyny, które ugrały coś w Lidze Mistrzów zasłużyły na tytuły mistrza Polski, a reszta nie. Wszyscy mieli po tyle samo meczów do rozegrania, to my zdobyliśmy najwięcej punktów. Kilka drużyn miało większe budżety od nas, może szefów tych klubów się powinno zwolnić?
Wiem, że namiętnie oglądasz teraz serial produkcji Netfliksa pt. "Last Dance" o Chicago Bulls. Nie było w waszych szeregach Michaela Jordana, wasi najlepsi strzelcy - Voskamp i Celeban mieli po sześć zdobytych goli.
- Siedem-osiem meczów graliśmy bez napastnika, dużo goli padło ze stałych fragmentów gry. Cały nasz system gry poświęciliśmy pod konkretny cel. Zawsze będą jakieś dywagacje. Narzekanie na mistrza to popadanie w paranoję. Na koniec liczą się trofea. Nie chcę się tłumaczyć z mistrzostwa Polski. A jeśli chodzi o Bulls - mieliśmy wielu Scottiech Pippenów.
A kto był Dennisem Rodmanem?
- Hmmm, dobre pytanie. Nie charakterem, ale człowiekiem od czarnej roboty był Piotrek Celeban.
Myślałem, że powiesz o Przemku Kaźmierczaku. Niedoceniana postać tamtej drużyny Śląska. Duży, może i trochę pokraczny, ale skuteczny i robiący swoją robotę perfekcyjnie.
- Gdy on nie grał, cały mój boiskowy biznesplan runął w gruzach. Przemek to jeden z lepszych defensywnych pomocników z jakimi grałem. Silny, wysoki, bardzo inteligentny i jakie bramki strzelał! Niestety ta drużyna była potem stopniowo osłabiana, odszedł Waldek Sobota, za nim inni. Gdyby nie to jeszcze przez kilka lat moglibyśmy być najsłabszym mistrzem Polski.
Dużo goli ze stałych fragmentów kojarzy się z angielską piłką. Jarosław Fojut to piłkarz, który przyszedł do Wrocławia z Wysp Brytyjskich.
- Bardzo dobry obrońca, w Polsce moim zdaniem niedoceniany. Docenił go Celtic, byłem świadkiem podpisywania kontraktu, niestety przez kontuzję Jarka, Szkoci się wycofali. Nie strzelał za dużo bramek tak jak Piotrek Celeban, którego to budowało psychicznie. Fojut grał bardzo dobrze głową, dominował siłą fizyczną. Musiałem z siłowni go siłą wyciągać.
Chciałem zapytać o niecenzuralne śpiewy o Legii na mistrzowskiej fecie. Chcesz to raz na zawsze wyjaśnić?
- Już to zrobiłem. Ten temat jest dla mnie zamknięty, zrobiłem wstyd sobie i najbliższym. Nie musiałem nic udowadniać, już na boisku to zrobiłem. Dostałem pięć meczów kary i 20 tysięcy do zapłacenia. Odpokutowałem i przeprosiłem.
Rozmawiał Maciej Słomiński
Więcej na ten temat
PKO Ekstraklasa 14.12.2024 | Śląsk Wrocław | 1 - 2 | Radomiak Radom | |
PKO Ekstraklasa 03.02.202519:00 | Śląsk Wrocław | - | Piast Gliwice |