Marek Magiera: Ja się popłakałem
Marek Magiera opisuje bardzo osobistą historię Rakowa Częstochowa, który przed kilkoma dniami sięgnął po Puchar Polski.
W następnym sezonie Raków będzie reprezentował nasz kraj w europejskich pucharach. Być może w dalszej perspektywie pojedzie na mecz do Anglii, Niemiec, Francji, Hiszpanii, Włoch, Portugalii, Rosji, Ukrainy, Belgii, Holandii, Turcji, Austrii, Danii, Szkocji czy Czech. Całkiem niedawno jeździł na mecze do Żywca, Kościelca czy Kromołowa pod Zawiercie.
Urodziłem się w Częstochowie i praktycznie wychowałem się na Rakowie w jego młodzieżowych grupach piłkarskich, od szkółki po juniora starszego, a później już w roli kibica i dziennikarza relacjonującego do lokalnej rozgłośni radiowej jego mecze. Miałem to szczęście, że był to początek lat dziewięćdziesiątych, za czasów pierwszego pobytu w ekstraklasie. Wtedy był to historyczny sukces osiągnięty po wywalczeniu awansu i zwycięstwie w decydującym meczu sezonu z Arką Gdynia 6:1. Co ciekawe - teraz w finale Pucharu Polski - Raków też mierzył się z Arką. Tak łatwo i przyjemnie jak prawie 30 lat temu nie było, ale znów było zwycięstwo, tym razem 2:1.
Na Rakowie wychował się mój brat Jacek, który zrobił piękną karierę piłkarską, przez długi czas w Rakowie działał mój ojciec, który był kierownikiem drużyny i członkiem zarządu klubu, trenowali w nim praktycznie wszyscy moi kumple z częstochowskiego osiedla Błeszno i Szkoły Podstawowej nr 49 z ulicy Jesiennej. Sam też przez krótki czas byłem "działaczem" w najtrudniejszym dla Rakowa momencie.
Mroczne dni Rakowa
To było na początku 2001 roku, kiedy klub został zdegradowany do czwartej ligi, wcześniej przegrał z Wartą w Zawierciu trzecioligowy mecz... 0-10, a jego działalność wisiała na włosku. Przy Limanowskiego nie było dosłownie nic. Nie było nic do picia, nie było prądu, nie było ciepłej wody, kłopotem było znalezienie kabla do kosiarki, aby przygotować boisko na mecz. Na tonącym statku pozostali piłkarze grup młodzieżowych oraz trenerzy Zbigniew Dobosz, Andrzej Samodurow, Henryk Turek i Robert Olbiński.
Cały czas byli też kibice, którzy odegrali pierwszoplanową wówczas rolę w stawianiu Rakowa na nogi. Po piekielnie trudnym roku udało się ruszyć do przodu. Zwieńczeniem tamtego okresu był barażowy mecz o awans do III ligi z Koszarawą Żywiec. Pierwszy mecz na wyjeździe zakończył się bezbramkowym remisem, który obejrzało ponad pół tysiąca fanów z Częstochowy. Na rewanżowym spotkaniu pojawił się komplet widzów - blisko 10 tysięcy - a mecz też zakończył się bez bramek. Ani jeden gol nie padł też w dogrywce. Już po 120 minucie gry, w doliczonym czasie Piotr Mastalerz huknął z czterdziestu metrów na bramkę rywali, ale piłka uderzona z zewnętrzną rotacją trafiła tylko w słupek. O wszystkim decydowały rzuty karne.
I tu też działy się rzeczy nieprawdopodobne. Trafiali wszyscy piłkarze aż wreszcie nie trafił do bramki Paweł Kowalczyk. Tutaj ciekawostka. "Tekli", bo taki przydomek nosił ten zawodnik, był jedynym piłkarzem w drużynie, który... nie wychował się na Rakowie. Był jedynym graczem pozyskanym z zewnątrz. I kiedy wydawało się, że marzenia o awansie do III ligi można odłożyć na półkę stała się kolejna nieprawdopodobna rzecz. Grzegorz Cyruliński obronił strzał Rafała Jarosza - najbardziej doświadczonego piłkarza Koszarawy, który przecież długi czas grał w ekstraklasie reprezentując barwy Ruchu Radzionków.
W samej obronie nie byłoby może nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Cyruliński mocny strzał po ziemi sparował łokciem na poprzeczkę. I tu zaczyna się cała historia. Kilka tygodni po tym meczu komisja licencyjna Śląskiego Związku Piłki Nożnej stwierdziła uchybienie w postaci zbyt nisko wkopanej bramki o... 7 centymetrów. Bramki, na którą były w meczu z Koszarawą egzekwowane jedenastki. Kto wie, czy po obronie Cyrulińskiego piłka wylądowałaby na poprzeczce gdyby rzeczywiście bramka miała prawidłowe wymiary.
Później na Rakowie było raz lepiej raz gorzej. Wszystko co najlepsze rozpoczęło się z chwilą przyjścia do klubu Michała Świerczewskiego. Młody człowiek - od dziecka kibic Rakowa - fenomenalnie sprawdził się w biznesie, teraz pokazuje jak wzorcowo prowadzić klub i dobierać sobie współpracowników, Strzałem w dziesiątkę okazało się zatrudnienie Marka Papszuna. Szkoleniowiec pracuje bez przerwy od pięciu lat, wywalczył z drużyną najpierw awans do pierwszej ligi, później do ekstraklasy - teraz w historycznym jubileuszowym sezonie - zdobył Puchar Polski i wywalczył medal w rozgrywkach ligowych. Czy będzie to medal srebrny, czy brązowy pokażą najbliższe dni. No i wreszcie gra w europejskich pucharach. To bonus od losu dla najzagorzalszych kibiców Rakowa, którzy przez długi czas musieli znosić pasmo porażek, często wręcz kompromitacji. Dzisiaj triumfują i mogą się cieszyć. A naprawdę mają z czego.
Nieprzypadkowo piszę sporo o kibicach Rakowa, bo oni w portalach społecznościowych prześcigają się w pomysłach i kreatywności, aby niedzielny sukces jak najlepiej oprawić i sprzedać światu. Przez 100 lat istnienia klubu mogli jedynie popatrzeć jak kibice innych drużyn cieszą się z sukcesów swoich klubów. Teraz nareszcie mogą to robić oni, dodatkowo poczuć jak taka sytuacja nie tylko wygląda, ale przede wszystkim smakuje.
W swojej pracy zawodowej miałem przyjemność święcić triumfy z polskimi sportowcami na największych imprezach światowej rangi, ale nie przypominam sobie żebym kiedykolwiek wydarł się tak głośno jak po bramce Ivi Lopesa na 1-1, a później po zwycięskim trafieniu Davida Tijanića. Najwyraźniej odezwała się we mnie dusza rakowiaka - częstochowianina z dziada pradziada.
Na koniec dodam, bo tak jak pisałem wcześniej - ten tekst jest bardzo osobisty, a większość kibiców kojarzy mnie głównie z siatkówką, to właśnie na Rakowie zakochałem się w tej dyscyplinie sportu. Chodziłem na mecze drugoligowego zespołu, który prowadził Józef Stanicki - ojciec Dariusza Stanickiego, wychowanka Rakowa, siatkarza Płomienia Milowice i mistrza Polski z AZS-em Częstochowa, siatkarzem który grał w najlepszym wówczas tureckim zespole Netasu Stambuł, a wcześniej Halkbanku Ankara, do którego ściągnął go sam Hubert Jerzy Wagner.
Dzisiaj Darek jest dyrektorem sportowym innego tureckiego giganta - Fenerbachce Stambuł. Zadzwonił do mnie zaraz po niedzielnym meczu z Arką, a w głosie słychać było ogromne wzruszenie. - Marek, doczekaliśmy. Nie mogę mówić. Zadzwonię później - to jedyne słowa, które usłyszałem w słuchawce.
Nie wiem. Darek na pewno się cieszył, ale też być może trochę się wstydził wylanych łez. Niepotrzebnie. To były łzy szczęścia. Ja też się popłakałem, podejrzewam, że zrobiła to cała Częstochowa, która od niedzieli głośno śpiewa - Puchar Polski dla Rakowa.
Marek Magiera, Polsat Sport
Polsat Sport