Lechia Gdańsk. Roman Józefowicz: Puchar zdobyliśmy w „Wałbrzychach”
Zdobywca Pucharu Polski Roman Józefowicz wspomina triumf z 1983 roku. Przewiduje też przebieg meczu Cracovia - Lechia w tegorocznym finale.
Maciej Słomiński, Interia: Panie Romanie, zasadnicze pytanie jest jedno: kto wygra piątkowy finał Pucharu Polski?
Roman Józefowicz, zdobywca Pucharu Polski w 1983 roku: - Lechia.
Dlaczego?
- Od zawsze powtarzam, że ta drużyna lepiej czuje się na wyjazdach. Czytałem, że pod tym względem to najlepsza drużyna w lidze. A pucharowy finał to przecież spotkanie wyjazdowe.
Lechia przegrała z "Pasami" ostatnie pięć spotkań w lidze, niektóre dość zdecydowanie.
- Właśnie w tym upatruję naszej szansy. Los się musi odmienić. Liczę, że trener Stokowiec nie będzie kalkulował i postawi na otwarty futbol. Co ma do stracenia, jak przegrał ostanie pięć meczów?
Chce pan powiedzieć, że szkoleniowiec Lechii jest kunktatorem?
- Gra nie zawsze się może podobać, ale to nieważne, jeśli jest skuteczna. Czwarte miejsce w świeżo zakończonym sezonie Ekstraklasy należy uznać za sukces. Z drużyny odeszło wielu piłkarzy, szkoda zwłaszcza Lukasza Haraslina, dla którego warto było przychodzić na stadion. Z drugiej strony, gdyby Lechia grała nieco odważniej była szansa na podium. Nie podobał mi się ostatni mecz z Legią (0-0). Jeśli oni wystawili młodzież powinniśmy ich pokonać. No, ale ja nie jestem trenerem.
Który ze szkoleniowców Lechii z ostatnich lat jest pana ulubionym?
- Ten, który przywrócił dla Gdańska Ekstraklasę, Dariusz Kubicki. Szanuję też Piotra Stokowca za sukcesy, które odnosi. Ze słabszą drużyną ma lepsze wyniki niż Piotr Nowak, któremu zabrakło jednej bramki do mistrzostwa Polski. Wciąż pamiętamy co stało się 4 czerwca 2017 roku przy Łazienkowskiej. Czemu nie zagrali o pełną pulę?
Czy zazdrości pan następcom w barwach Lechii dzisiejszych możliwości i pieniędzy?
- Lechia to Lechia, gdyby nie ona zapewne już bym nie żył. Nikomu niczego nie zazdroszczę. Cieszę się, że rok temu zostaliśmy całą ekipą zaproszeni na Stadion Narodowy i wreszcie po 36 latach przerwy mogliśmy świętować zdobycie Pucharu. W tym roku nikt nie zadzwonił. Wiadomo jaka jest sytuacja, COVID-19 ograniczył liczbę widzów na finale. Niemniej trochę przykro. Po drugiej stronie Trójmiasta o traktowaniu zasłużonych graczy mówi ostatnio Janusz Kupcewicz i ma rację. Nad morzem jest z tym problem. Taka Legia może dać medal Lucjanowi Brychczemu. Może jeszcze się załapię na bilet i transport "last minute"? Na ilość znajomych w Gdańsku nie narzekam.
Chciałem pana zagaić o stare czasy, niewiele zabrakło, a nie zdobyłby pan Pucharu Polski.
- Gdy w 1982 roku wszystko się w Lechii posypało i spadała do III ligi byłem wypożyczony do Wisły Tczew. Gdy tworzyła się drużyna trenera Jerzego Jastrzębowskiego to wróciłem, chociaż niespecjalnie chciałem. Miałem ze trzy razy lepiej w Tczewie niż w Gdańsku. Przy Traugutta zostali sami małolaci plus "Jadzia" Kulwicki jako kapitan, śp. Andrzej Salach. "Jastrząb" wziął do drużyny gołowąsów: Darka Wójtowicza, Jacka Grembockiego, braci bliźniaków Wydrowskich itd.
W III lidze początkowo graliście przy garstce widzów.
- Pierwsze mecze nie były za specjalne. Kibice wrócili na trybuny na wygrany w rzutach karnych pucharowy mecz z Widzewem. To był ówczesny mistrz Polski i drużyna, która później w sezonie 1982/83 wyeliminowała wielki wtedy Liverpool. Ja strzeliłem gola i wygraliśmy w karnych. To była dużego kalibru sensacja. Dostaliśmy wtedy 1850 zł premii, każdy po równo.
Chwilę potem poprawiło się wam finansowo.
- Ni stąd ni zowąd pojawił się prezes Januszewski, wszyscy dostaliśmy etaty w Gdańskim Przedsiębiorstwie Robót Inżynieryjnych. Potem pojawił się kolega sympatyczny Nikodem, na stadionie zaczęły pojawiać się piękne auta. Nikoś był lewonożny, graliśmy z nim, zakładaliśmy się, dorabialiśmy w ten sposób do pensji.
Widzew był pierwszą z waszych pucharowych ofiar. Potem były kolejne.
- Już po zakończeniu rundy jesiennej w III lidze wygraliśmy 3-0 z ówczesnym liderem ekstraklasy, Śląskiem Wrocław. Bolek Błaszczyk strzelił jedną bramkę, przy innej asystował, ale zimą poszedł do Bałtyku przez co minął go Puchar Polski. Do dziś mówi, że to jego największy błąd.
Byliście już w ćwierćfinale.
- W meczu jeszcze na jesień z Polonią Bydgoszcz, kibic wybiegł z tego tunelu, prowadzącego na "Saharę" i przylutował sędziemu. Dlatego musieliśmy grać w Starogardzie Gdańskim z Zagłębiem Sosnowiec. Przed meczem w tunelu taki zawodnik od nich, Koterwa podchodzi do nas i mówi: "no to wasza przygoda z Pucharem się właśnie kończy...". Marek Kowalczyk walnął z 30 metrów po widłach i było po herbacie. To był najcięższy mecz w całej drodze po puchar.
A nie półfinał z Ruchem Chorzów?
- Arbiter Wit Żelazko, któremu potem skrócono nazwisko, nie uznał gola dla Ruchu. Andrzej Marchel z kolei z karnego kropnął w poprzeczkę. Była w nas wiara, byliśmy już tak blisko...Szczególnie, że było już wiadomo, że w finale czeka na nas drugoligowy Piast Gliwice, który niespodziewanie pokonał Lecha Poznań. Mecze były tego samego dnia, ale w Gliwicach skończył się wcześniej.
Wreszcie finał - drugoligowy Piast Gliwice przeciw trzecioligowej Lechii Gdańsk.
- W finale zamiast w biało-zielonych zagraliśmy w biało-czerwonych strojach, które dostaliśmy z PZPN. Przed finałem szykowaliśmy się w ośrodku w Spale. To była namiastka profesjonalizmu. Wszedłem na boisko w 40. minucie, pamiętam że wyszedłem sam na sam i z trzech metrów dałem obok bramki, chociaż komentator powiedział, że miałem niezłe wejście. Potem jeszcze Salach nie strzelił karnego. Wygraliśmy 2-1. Naszych kibiców było z 5-6 tysięcy, zajęli całą drewnianą trybunę, mnóstwo autokarów z firm budowlanych przyjechało. To był Puchar Rady Państwa, sam przewodniczący tego ciała, Pan Jabłoński nam go wręczał.
Dostaliście coś w nagrodę?
- Ugościli nas w Ratuszu Miejskim, dostaliśmy medale "Zasłużony dla Miasta Gdańska" i puchary-kryształki od prywaciarzy. To było wtedy fajne, że wszyscy trzymaliśmy się razem, rugbiści, lekkoatleci, kolarze. Rugbiści stali wszędzie na bramkach, nie musieliśmy płacić za wstęp i chronili nas żeby nam z głowy włos nie spadł.
Waszą siłą był kolektyw jak się wtedy ładnie mówiło.
- Ne można powiedzieć, że ta drużyna to był samograj. "Jastrząb" musiał to poskładać, do pomocy miał Józka Gładysza, na którego mówili "Panenka", bo tak na bok ręce rozkładał. Potem już musiał brać zastrzyki, żeby z nami biegać, ale biegał. Sprzęt mieliśmy beznadziejny, widać na zdjęciach, jak stoimy w "Wałbrzychach" po zdobyciu pucharu. Czasem było tak, że ktoś był kontuzjowany to mówił do kolegi: "Weź, pożycz mi buty". Sprzętu nie było, ale potrafiliśmy grać w piłkę. Zaczęło się od meczu z Widzewem, na który wrócili kibice i dali ogromną siłę. Święci nie byli, klika dni później spalili drewnianą trybunę przy ulicy Bałdowskiej w Tczewie, podczas meczu z Wisłą. Stąd większość w Tczewie jest za Arką.
Rozmawiał Maciej Słomiński