Lechia Gdańsk. Grzegorz Motyka: Thierry Henry zrobił wicher
Przed meczem z Rakowem Częstochowa były zawodnik Lechii mówi o wiecznych problemach finansowych z gdańskim klubie w szalonych latach 90. oraz o europejskich pucharach, w których grał w barwach innych klubów.
Maciej Słomiński, Interia: W sobotę Lechia zmierzy się z Rakowem Częstochowa, rywalem z którym w lidze nie wygrała od 20 lat. 15 czerwca 2000 roku gdańszczanie wygrali 4-1 przy Traugutta, a pan zdobył ostatnią bramkę z rzutu wolnego. To była ówczesna druga liga.
Grzegorz Motyka, były piłkarz m.in. Lechii Gdańsk, Hutnika Kraków, Amiki Wronki: - Tego meczu i gola akurat nie pamiętam, ale tamten sezon już tak. Wróciłem do Lechii na rundę wiosenną, zadebiutowałem ponownie meczem z Radomskiem, 18-letni Sebastian Mila zdobył wtedy pierwszą bramkę w seniorach. Mecz był w sobotę, a ja jeszcze w piątek trenowałem bez kontraktu. W Lechii zawsze było kiepsko z finansami i organizacją.
To był ten sławny sezon II-ligowy, gdy na tym szczeblu grały aż 24 kluby.
- Nie było autostrad. Jechaliśmy dzień wcześniej na mecz. Logistycznie było ciężko. Jak spojrzysz na mapę, większość drużyn ma siedzibę na jej dole. Do Stalowej Woli czy Tarnobrzega jechało się 12-13 godzin.
Cztery dni po spotkaniu z Rakowem był pamiętny mecz o utrzymanie w Nowej Hucie. Hutnik musiał wygrać, ale tylko zremisował z Lechią 1-1 i spadł z II ligi. Wam udało się utrzymać.
- Śp. Maciek Kozak rozegrał mecz życia. Zawsze mocniejszy był w grze na linii niż na przedpolu, stał na niej i bronił wszystko. Dla mnie to był szok, za wcześnie Maćka Bozia zabrała. Widziałem go 2-3 tygodnie przed śmiercią. Nasze rodziny znają się, mamy kontakt, widzę jak jego dzieci rosną. Szczególnie jego syn jest bardzo podobny do niego. Też gra w piłkę.
Prowadził was wtedy trener Romuald Szukiełowicz.
- Nie chcę o nim mówić. Niekulturalny człowiek.
Lechia rzadko grała z Rakowem Częstochowa, ale kilka meczów jest szczególnie pamiętnych. Jak ten na koniec sezonu 1995/96 i pożegnanie Ekstraklasy. Też było 4-1.
- Pamiętam jak po zakończeniu spotkania staliśmy na trybunie krytej z kibicami i wspólnie płakaliśmy. Szczególnie chłopakom przyjezdnym żal było stąd wyjeżdżać. Piotr Wojdyga płakał jak bóbr. Razem z nim Adam Grad, Sławek Suchomski. Finanse, jak to w Lechii, były kiepskie, ale mieli wszystko pod względem atmosfery na stadionie, miejsca zamieszkania, nic lepszego ich nigdy spotkało. Gdy Lechia/Olimpia przegrała 1-7 u siebie z Widzewem Łódź, zawodnicy widzieli, że kibice docenili ich grę i klaskali na trybunach za to, że walczyli. Dziś można czasem zauważyć, że niektóre koszulki nie są nawet przybrudzone.
To najlepszy pana okres w karierze?
- Chyba tak. Trener Hubert Kostka przyszedł kilka razy na mecze Lechii w III lidze i wytypował mnie bym dołączył do składu w Ekstraklasie. Potem już poszło z górki. Gdy na twoje mecze przychodzi po 15-17 tys. widzów inaczej się gra.
Zadebiutował pan w Ekstraklasie w barwach Lechii/Olimpii w Łodzi, zaraz potem pierwszy gol w meczu ze Stomilem w Olsztynie.
- Tej z Rakowem, o którą pytałeś na początku, nie pamiętam, a tą z Olsztyna zapamiętam do końca życia, chociaż padła wcześniej. Pamięć płata figle. To był gol na 1-0 strzelony taką półprzeprowtką. Strzeliłem na trybunę, gdzie siedzieli nasi kibice. Wspaniałe uczucie.
Lechia/Olimpia spadła z Ekstraklasy, ale pan dobrą grą zapracował na transfer do Hutnika Kraków.
- W Krakowie byłem tylko jeden sezon, ale dobrze wspominam tamten czas, grałem prawie wszystko od deski do deski. Bardzo dobry okres, szczególnie mecze pucharowe z Sigmą Ołomuniec czy AS Monaco. Udało nam się przejść Czechów, w nagrodę pojechaliśmy do Monte Carlo. U siebie grałem cały mecz, przegraliśmy pechowo 0-1 po bramce Victora Ikpeby w 86. minucie. Nigeryjczyk zastąpił Sonny’ego Andersona, który rok później był już w Barcelonie. To byli kozacy. W rewanżu na dziesięć minut przed końcem był remis 1-1 i jednej bramki brakowało nam do awansu. Kwadrans przed ostatnim gwizdkiem na boisko wszedł 19-letni wtedy Thierry Henry i zrobił taki wicher, że ostatecznie przegraliśmy 1-3. Schodziliśmy jednak z boiska z podniesioną głową. Szkoda, bo ostatnie pół godziny graliśmy z przewagą jednego zawodnika. Sędzia mógł jeszcze sędzia podyktować rzut karny, gdy Fabien Barthez wyciął jednego z nas.
Jak wtedy Hutnik wyglądał organizacyjnie?
- Wszystko było poukładane i płacone było na czas. Za trenera Jerzego Kasalika był porządek. Sprzętowy i sportowy. Mieliśmy dobre zaplecze do treningów. Nasz prezes powiedział, że jak przejdziemy Monaco, to każdy z nas dostanie po samochodzie. Nie pytaliśmy po jakim.
Z Krakowa trafił pan do Wronek, jako pierwszy z gdańskiej kolonii.
- Za moją namową i radą przyszli potem Grzegorz Król, Tomek Dawidowski, Marek Zieńczuk, Jarek Bieniuk. Przychodzili do mnie działacze z Wronek i pytali kogo warto sprowadzić.
Co to był za klub ta Amica Wronki?
- Organizacyjnie wyprzedzili swą epokę. Tak samo sprzętowo i finansowo. Najlepiej poukładany klub jaki widziałem. Prezes Kaszyński zrobił największą robotę. Na koniec miesiąca wypłata. Bez upominania się. Mieliśmy mieszkania w nowych blokach wyposażone w sprzęt AGD Amiki od lodówki po zmywarki. To była inna półka. Teraz tam mają Akademię Piłkarską z prawdziwego zdarzenia. Gdy sprzedali Jana Bednarka do Anglii to spora część tej kwoty trafiła do Akademii, by zabezpieczyć wychowanie kolejnych. Legia też idzie tą drogą, a w Lechii raczej tego nie będzie. W Lechii są inne priorytety.
Teraz czy kiedyś?
- W Lechii był zawsze problem z finansami i działaczami, którzy mijali się z prawdą. Nie dostawaliśmy wypłaty przez kilka tygodni, a czasem nawet miesięcy. Grzegorz Szamotulski i Marcin Mięciel zostali sprzedani do Pogoni Konstancin czyli Legii Warszawa w niedzielę w nocy. Przyszliśmy na roztrenowanie i pytamy się, gdzie są Marcin i Grzegorz. Po kilku godzinach dowiedzieliśmy się, że sprzedano ich.
Czemu w takim razie tak długo grał pan w Lechii?
- Graliśmy u siebie, na swoich włościach. Liczyło się, że mieliśmy bluzę z herbem i napisem Lechia na plecach. A jak ktoś się wyróżniał to trener Bogusław Kaczmarek załatwiał jeszcze buty używane po kimś. Zaszczytem była gra w I drużynie Lechii. Na stadion potrafiło przyjść kilkanaście tysięcy widzów. Nawet na II ligę. Kiedyś nas było 17 stąd i dwóch przyjezdnych. Teraz jest odwrotnie.
Które pana mecze były najbardziej pamiętne?
- Za FC Lechii, gdy na chwilę poprawiły się finanse, graliśmy ze Stilonem Gorzów - 0-4 do przerwy, skończyło się 4-4, a mogliśmy wygrać. Derby z Arką przy Traugutta, od 1-2 do 3-2, gdy mnie się udało głową zdobyć zwycięską bramkę w 88. minucie. Pamiętne mecze w europejskich pucharach, które niestety grałem nie z Lechią, a z innymi klubami. Gdzie kryłem rewelacyjnych zawodników jak Thierry Henry, o którym mówiłem. Mecze z Herthą Berlin czy sc Heerenveen.
Ulubiony pana trener?
- We Wronkach był nim Stanisław Gzil. 20 lat mieszkał w Belgii i to było widać. Drugim takim katem w dobrym tego słowa znaczeniu był Jerzy Kasalik. Mieliśmy moc za jego kadencji w Hutniku.
A Adam Musiał?
- Przychodził do Lechii jako trener roku, ale nie miał olśniewających metod. Na dzień dobry dostał nowego Volkswagena Golfa 3. My mieliśmy duże fiaty, polonezy, a on wjechał golfem. To był szok. Nawet kolor pamiętam. Bordowy. To tak dziś jakby dziś dostał Bentleya.
Żałuje pan, że nie grał w piłkę w normalniejszych czasach tylko w zwariowanych latach 90. XX wieku?
- Trochę tak. Przy tylu meczach rozegranych w Ekstraklasie, kilku w pucharach UEFA, na pewno zarobiłbym dużo więcej. Dziś są inne czasy. Piłkarz nie rozmawia z prezesem tylko ma menadżera, który wszystko za niego załatwia. Ja w tamtych czasach musiałem negocjować sam.
Rozmawiał Maciej Słomiński