Fortuna I liga. Arka - Widzew. Mirosław Tłokiński: Gdynia i Łódź zasługują na Ekstraklasę
Mirosław Tłokiński w ostrych słowach recenzuje kończącą się kadencję prezesa PZPN, Zbigniewa Bońka. Mecz Arki z Widzewem rozpocznie się o godz. 20:30. Transmisja w Polsacie Sport.
Maciej Słomiński, Interia: Co pan obecnie porabia, panie Mirku? Chodzą słuchy, że wrócił pan do ojczyzny.
Mirosław Tłokiński, były zawodnik m.in. Arki Gdynia i Widzewa Łódź: - Zgadza się, jestem z powrotem w swych rodzinnych stronach - po 30 latach na obczyźnie, wróciłem ze Szwajcarii do "Szwajcarii Kaszubskiej". Mam dwa miejsca zamieszkania, dałem sobie z żoną rok, by przekonać się, czy Polska będzie moim definitywnym portem zakotwiczenia. Czas pokaże. W tym czasie mam zamiar wprowadzić w regionie mojego zamieszkania własny, innowacyjny program szkolenia dzieci i młodzieży: "Wychowanie poprzez sport". Pracowałem nad nim 20 lat i praktycznie realizowałem w szkołach i klubach piłkarskich w Genewie. Teraz przyszedł czas, abym moją wiedzę, doświadczenia i odkrycia przekazał polskiej młodzieży. Pod jednym jednak warunkiem - jeśli będzie tego chciała. Jak mówią - nic na siłę i z przymusu.
Czy śledzi pan rozgrywki ligowe w Polsce? Jaki mecz zobaczymy w Gdyni między Arką i Widzewem (środa, godz. 20.30)? Ambicje obu klubów są jasno sprecyzowane - to powrót do Ekstraklasy.
- Oczywiście, śledzę rozgrywki polskiej Ekstraklasy i I ligi, ale nie pasjonuję się nimi, dlatego oglądam je sporadycznie. Z reguły są to właśnie mecze moich klubów: Arki i Widzewa. Nazywam naszą Ekstraklasę "Ekstra-klapą" i uważam oglądanie meczów na takim poziomie za stratę czasu. Nie będę niestety na meczu w Gdyni, obiecałem być w Chojnicach, by obejrzeć w drugoligowej akcji drużynę najbliższą memu miejscu zamieszkania - Radunię Stężyca. Uważam, że mecz pomiędzy Arką i Widzewem będzie zacięty, gdyż oba zespoły chcą awansować. Dla dobra i rozwoju futbolu w Gdyni i w Łodzi chciałbym powrotu Arki, Widzewa i ŁKS-u do elity. Ekstraklasowe kluby w tych miastach byłoby fundamentem dalszej rywalizacji i lepszego regionalnego rozwoju. Szkoda, że za tym nie idzie zorganizowany regionalny program szkolenia młodzieży.
Gdynia jest panem miastem rodzinnym. Czy był pan skazany na piłkę nożną?
- To ciekawe określenie: "skazany". Pewnie tak, jeśli założyć, że wierzymy w przeznaczenie, a nie szczęście. Piłkarskie początki były trudne i zarazem piękne. Najlepszymi narzędziami piłkarskimi były dla młodych adeptów piłkarstwa "trampkokorki", a dla zawodowców przerabiane na buty piłkarskie tak zwane "kolarki". Piękno tych trudnych czasów polegało na tym, że nie myślało się o trudnościach i przeszkodach, tylko o tym, jak spełniać marzenia i przeskoczyć stojące na tej drodze przeszkody. Przygoda zaczynała się na podwórkach, potem dzielnicowe turnieje dzikich drużyn w Gdyni, a następnie pierwszy kontakt z wybrzeżowymi klubami. Pierwszym była Flota Gdynia, potem Arka, następnie Lechia Gdańsk i na koniec Łódź - gra i sukcesy w Wielkim Widzewie.
Arka Gdynia po raz pierwszy awansowała do Ekstraklasy w 1974 r. Czy byliście rozpoznawani na mieście jako lokalne gwiazdy?
- Byliśmy rozpoznawalni nie tylko przez wszystkich, ale na każdym kroku. W każdej gdyńskiej restauracji czy na każdej ulicy odczuwało się spojrzenia kibiców i przechodniów oraz w praktyce wyrażaną przez nich wdzięczność i szacunek za to co pokazywaliśmy na boisku. Było to uznanie za dobre granie i pasjonujące widowiska. Gdynianki i Gdynianie byli dumni z naszego awansu.
Jak to się stało, że przeszedł pan do Lechii z Arki? Takie transfery nie są częste.
- Poszło o brak zadowalającego przedłużenia kontraktu ze strony działaczy Arki. Poszedłem za miedzę, do klubu który zapewnił mi odpowiednie warunki. Arka generalnie była klubem lepiej zorganizowanym, ale składy i potencjały piłkarskie obu zespołów były imponujące. Można nawet powiedzieć, że w sezonie 1975/76 to Lechia była faworytem w II lidze północnej. W ataku wraz ze mną grał Tomek Korynt, pomoc była doskonała. Do dyspozycji byli: "Dzidek" Puszkarz, Jerzy Krawczyk, Jerzy Kasalik, "Bobo" Kaczmarek, Henryk Kliszewicz. O naszym braku awansu do I ligi zadecydowało bezpośrednie spotkanie z Arką, które przegraliśmy 1-0.
Po zaledwie jednym sezonie w Gdańsku przeszedł pan do Widzewa Łódź.
- Były dwa powody. Pierwszym był konflikt z ówczesnym trenerem Lechii, Grzegorzem Polakowem, a drugim był brak awansu do I ligi. Do tego doszło zainteresowanie moją grą działaczy Widzewa, z prezesem Ludwikiem Sobolewskim na czele. To on wybierał piłkarzy, których gra mu się podobała, oraz którzy pasowali do jego koncepcji i wizji przyszłego Wielkiego Widzewa.
Co pan zastał w Łodzi? Jak był ten klub zorganizowany w porównaniu do trójmiejskich?
- Widzew miał bardzo słabe zaplecze treningowe przez cały okres mojego 7-letniego pobytu w Łodzi. Stadion też nie należał do najpiękniejszych. Dlatego wszystkie mecze pucharowe graliśmy na stadionie ŁKS. To aż dziwne, że w takich warunkach zdobyliśmy tak wiele w kraju i byliśmy w stanie podbić Europę.
Ze znajomych z Trójmiasta zastał pan w Łodzi bramkarza Stanisława Burzyńskiego. Czy to prawda, że z Arki wykupili go piłkarze Widzewa za własne pieniądze?
- Mojego przyjaciela śp. Stasia Burzyńskiego zawodnicy nie wykupili, ale pożyczyli pieniądze na jego transfer. Wybrzeżowi zawodnicy byli obserwowani przez resztę kraju, szkolenie w Arce, Bałtyku, Lechii i Stoczniowcu stało na wysokim poziomie. Tacy piłkarze jak Andrzej Szarmach, Jan Erlich i wielu innych zasilało największe kluby w Polsce. W Widzewie było nas trzech muszkieterów znad morza - śp. Stasiu Burzyński, Zdzisiek Rozborski i ja. Dzisiaj możemy tylko pomarzyć o takim poziomie pomorskiego szkolenia.
Jaka była tajemnica tzw. "widzewskiego charakteru"?
- Polegało to na powiedzeniu z trylogii Alexandre’a Dumas "Trzej muszkieterowie" - jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Mimo wszelkiego rodzaju niezgodności charakterów łączył nas jeden wspólny cel - zwycięstwa i chęć bycia najlepszym zespołem w kraju. Były różnice poglądów, konflikty przed i po meczu, ale nigdy na boisku. Nie wszystkich łączyła pozaboiskowa przyjaźń, ale wszystkich łączył boiskowy szacunek i chęć naprawiania ewentualnych błędów kolegi z boiska.
Rozumiem, że chodzi m.in. o pana relacje ze Zbigniewem Bońkiem.
- Zawsze ceniłem go jako piłkarza i myślę, że vice versa, ale nigdy jako człowieka. Jego cwaniactwo, nigdy mi nie odpowiadało, ale na boisku także nie przeszkadzało. W myśl zasady, że lepiej grać ze "złym człowiekiem", ale "dobrym piłkarzem", niż "dobrym człowiekiem", ale "słabym piłkarzem". Od 1983 do 2013 r. nikt nie wiedział, gdzie jestem, co robię. Przez 30 lat nie wypowiadałem się publicznie na jego temat. Początek mojej krytyki nastąpił w 2013 r., gdy został wybrany prezesem PZPN i stał się jedynym odpowiedzialnym za losy szkolenia polskich dzieci i młodzieży. Wtedy, widząc co robi i czytając co mówi postanowiłem zainterweniować i wykorzystując jego inicjały ZB, napisałem mój pierwszy felieton zatytułowany "Zbigniew Boniek jako zawodowy bajerant". Trzeba dodać, że pomimo pozytywnego odbioru moich refleksji, przez pięć miesięcy żadna gazeta nie chciała ich opublikować.
Ma pan zaledwie dwa mecze w reprezentacji Polski - jest niedosyt?
- To moje jedyne niespełnione marzenie.
Jakie były okoliczności pana wyjazdu z Polski?
- Wszystko dzięki naszym znakomitym występom w Pucharze Mistrzów oraz dojścia z Widzewem do 1/2 finału dzisiejszej Ligi Mistrzów. W tych rozgrywkach, grając w trzech formacjach (pomoc, atak, obrona), zdobyłem trzecie miejsce w klasyfikacji strzelców tych rozgrywek. Więcej mieli Paolo Rossi z Juventusu - sześć, po pięć jego kolega klubowy Michel Platini i Gary Shaw z Aston Villi. Wiem, że interesowało się mną kilka klubów. Między innymi właśnie Aston Villa, ale najbardziej konkretny okazał się francuski RC Lens.
Które z pucharowych meczów Widzewa wspomina pan najmilej?
- Najbardziej pamiętnym było pierwsze zwycięstwo i wyeliminowanie w sezonie 1977/78 Manchesteru City. To była pierwsza nasza wizyta na Wyspach i pierwsze wspaniałe piłkarskie przeżycie zakończone eliminacją brytyjskiego zespołu z Pucharu UEFA. Ale najbardziej spektakularnym zwycięstwem było wyeliminowanie w sezonie 1982/83 wielokrotnego zdobywcy Pucharu Europy, zespół Liverpoolu. Dodając do tego wyeliminowanie w sezonie 1980/81 Manchesteru United zostaliśmy uznani za zmorę brytyjskich zespołów. No i oczywiście dwumecz z Juventusem Turyn. W Łodzi wygraliśmy 3-1 , w Turynie po dogrywce przegraliśmy 1-3 mecz zakończył się niezwykle stresującą oraz pełną napięcia serią rzutów karnych, którą wygraliśmy 4-1 i tym samym wyeliminowaliśmy zespół, który posiadał w swoim składzie prawie całą pierwszą jedenastkę przyszłych mistrzów świata. Tego sukcesu żaden polski zespół nie powtórzył od 40 lat.
Przywoływał pan Alexandre’a Dumasa to niezbyt częste wśród byłych czy obecnych sportowców. Pana zacięcie pisarskie jest szeroko znane. Jaka jest tego tajemnica?
- Dużo czytałem jako dziecko. Książki przygodowe takich autorów jak Karol May czy później Ernest Hemingway. Oczywiście był też Jan Kochanowski, Aleksander Fredro, Maria Konopnicka, Stanisław Wyspiański, Jan Brzechwa, Henryk Sienkiewicz, Adam Mickiewicz i wielu innych. Jednak nie w tym upatruję tajemnicy mojego pisania. Sam czasem jestem zaskoczony efektem wyrażania moich obserwacji, zrzucam to na karb natchnienia i bożej pomocy. Wielu czytelników moich felietonów to potwierdza, pisząc, że nie muszę podpisywać moich felietonów, bo mój styl jest i tak rozpoznawalny od pierwszego zdania. Nie wiem czy jest dobry czy zły, ale na pewno znany i rozpoznawany. Chętnych zapraszam na moją stronę - https://www.facebook.com/tloczek.do.piora.miroslaw.tlokinski.
Rozmawiamy w dzień wyboru nowego prezesa PZPN, którym został Cezary Kulesza. Jak pan ocenia kadencję Zbigniewa Bońka?
- Boniek, twierdzi wszem i wobec, że osiągnął sukces jako prezes PZPN. Chce wszystkich przekonać, że po Lacie "zastał PZPN drewniany, a zostawia murowany". Ja twierdzę, że zastał drewniany, a zostawia zrujnowany. Działalność PZPN została podporządkowana jednemu celowi - mamonie. Marketing i finanse, to jego główny sukces. I tym się ciągle chwali. Ale w tym miejscu trzeba zastanowić się nad jednym - ile z tych setek milionów złotych zostało zainwestowane w szkolenie? O tym może dowiemy się po ewentualnym rozliczenia dziewięcioletniej działalności Zbigniewa Bońka przez przyszłego prezesa PZPN. Jednak na to bym nie liczył, bo nic się nie zmieni. Moja rekapitulacja jest niezwykle prosta. Odchodzący prezes sportowo, programowo i inwestycyjnie pozostawia po sobie zgliszcza. Spalił polską kopaną do tego stopnia, że jego następca będzie miał twardy orzech do zgryzienia, aby odbudować ten spalony piłkarski, drewniany dom. Podczas eliminacji do MŚ 2018 i ME 2020 roku napisałem dwa felietony, stwierdzając, że brak awansów byłby "wstydem", ale zakwalifikowanie do finałów skończy się "kompromitacją". Tak też było. Boniek jako prezes i "selekcjoner" w jednej osobie doprowadził do dwóch kompromitacji polskiego futbolu - światowej i europejskiej. Oczywiście według jego wersji nie liczy się styl, tylko awans i to jest sukcesem. Przez dziewięć lat nie stworzył nawet fundamentów pod "Narodowy Model Szkolenia", ale stworzył "szkołę trenerów" w Białej Podlaskiej, która nie jest nawet w stanie wyszkolić jednego "narodowego trenera". Musiał zaangażować portugalskiego szkoleniowca. A tak zachwalany przez niego program "certyfikowania szkółek piłkarskich" przy pomocy rządu polskiego (130 milionów) uważam za skok na kasę. To finansowanie programu, którego nigdy nie było i nadal nie ma. Jest tylko finansowanie własnych programów poszczególnych szkółek, które różnią się w każdym calu.
Maciej Słomiński
Więcej na ten temat
PKO Ekstraklasa 07.12.2024 | Widzew Łódź | 2 - 1 | Stal Mielec | |
PKO Ekstraklasa 31.01.202520:30 | Lech Poznań | - | Widzew Łódź |