Jakub Wilk: Lewandowski od początku miał to coś
Wychowanek Lecha Poznań, Jakub Wilk, kiedyś strzałem z rzutu wolnego zapewnił Lechii Gdańsk utrzymanie, a Legię Warszawa pozbawił mistrzostwa.
Maciej Słomiński, Interia: Jesteś rodowitym poznaniakiem - czy to, że Lech zakończy sezon bez trofeum jest dla "Kolejorza" klęską?
Jakub Wilk, były piłkarz Lecha Poznań, obecnie Tarnovii Tarnowo Podgórne: - Nie uważam tak. Lech będzie na ligowym podium, to sukces. W Pucharze Polski bardzo niewiele zabrakło do szczęścia. Z Lechią poznaniacy zagrali dobry mecz, rzuty karne to zawsze loteria. Szkoda tego meczu, bo w finale z Cracovią były spore szanse na wygraną.
Czego zabrakło, by "Kolejorz" na serio zagroził Legii w lidze?
- Legia wygrała kilka meczów "na styku", Lech tego nie potrafił. Po epidemicznej przerwie lepiej wygląda gra poznaniaków, ale w przekroju całego sezonu to warszawianie lepiej spisywali się w spotkaniach wyjazdowych.
Dziś w Lechu wychowankowie stanowią nierzadko połową składu, za twoich czasów nie było to regułą.
- Nie było wtedy przepisu o konieczności gry młodzieżowca. Podoba mi się droga, którą wybrał Lech, czyli ogrywanie młodzieży i potem sprzedaż zawodników z profitem. Cały świat tak robi.
Czy jako wychowanek "Kolejorza" czułeś się gorzej traktowany od zawodników pozyskanych z rynku?
- Nigdy nie patrzyłem na wynagrodzenia. To jest poniekąd zrozumiałe, że komuś pozyskanemu za ileś tysięcy euro daje się więcej szans niż graczowi, który od zawsze był na miejscu.
Debiutowałeś w Lechu za kadencji trenera Czesława Michniewicza.
- Poświęcał mi dużo czasu i tłumaczył, dał szansę na pierwszą styczność z większa piłką.
Po nim nastąpił Franciszek Smuda.
- Starsi zawodnicy ostrzegali mnie, że młodzi, jak wtedy ja, nie będą u niego grać, że nie ufa gołowąsom. Szczególnie, że właśnie była fuzja z Amicą i trener miał ponad 40 zawodników do dyspozycji. Sprawy potoczyły się dla mnie zaskakująco pozytywnie, Smuda jakoś mnie polubił. Część kolegów dogryzała mi, że traktuje mnie jak "synka". Mieliśmy z "Franzem" szkołę życia, musieliśmy chodzić jak w zegarku, ale efekty były widoczne. Wyszliśmy z grupy w Pucharze UEFA, wielkie osiągnięcie.
Smuda w kadrze się nie sprawdził.
- Praca w lidze i reprezentacji to dwie inne pary kaloszy. Bardzo dobrze go wspominam, dlatego nie uważam, że Smudę kadra przerosła. Być może mieliśmy słabsze niż dziś pokolenie piłkarzy?
Mieliście zdobyć "majstra" jak mawia się w Poznaniu ze Smudą, zrobiliście to dopiero z Jackiem Zielińskim.
- To są rzeczy niewytłumaczalne. Ze Smudą mieliśmy wszystko, by stanąć na najwyższym stopniu podium. Zabiła nas zbyt wielka ilość remisów na wiosnę w ostatnim jego sezonie. Z trenerem Zielińskim mieliśmy trochę nieporozumień, wszystko sobie wyjaśniliśmy. Zmienił trochę treningi w porównaniu z poprzednikiem i odniósł sukces. Ostatecznie okazał się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.
W mistrzowskim sezonie królem strzelców został Robert Lewandowski, zaraz potem wyjechał do Dortmundu.
- Przychodził do nas jako król strzelców drugiego frontu ze Znicza Pruszków. Już na pierwszym treningu było widać, że piłka go szuka, że ma to coś. Jego kariera jest prowadzona wręcz modelowo. Znicz, Lech, Borussia, potem Bayern - coraz większy stopień trudności. Tak naprawdę odpalił, gdy z Lecha odszedł Hernan Rengifo, wówczas "Lewy" stał się bezapelacyjnie numerem jeden w ataku. Nikt oczywiście nie przewidywał, że stanie się takim potworem pola karnego jak teraz. Cieszę się, że kilka razy dobrze mu dograłem piłkę z jednego skrzydła, Sławek Peszko podawał z drugiego.
Ciekaw jestem jak wspominasz Jose Mari Bakero.
- Mam chyba szczęście do ludzi i trenerów, bo Bakero w mojej pamięci zapisał się pozytywnie. Przed jednym z pierwszych meczów zaprosił mnie do siebie do pokoju i zapytał, na której pozycji widziałbym siebie. Lewa pomoc lub obrona, odparłem, inne mnie nie interesują. Trener oznajmił, że od teraz będę grał na prawej stronie pomocy. Jestem mu za to wdzięczny. Za jego kadencji byłem wypoczęty i miałem siłę do biegania. Wprowadził rozwiązania rodem z Barcelony, gdzie kiedyś grał. Dwa dni przed meczem był jedynie lekki trening, a kto chciał szedł na masaż. Uczestniczył z nami w grze "w dziadka", czy treningach strzeleckich, w których nie odstawał. Poza tym bardzo ludzki, rodzinny gość. Na spotkaniach drużyny rozmawiał z naszymi dziewczynami i żonami.
Tak o nim dobrze mówisz, ale to przecież za jego kadencji zostałeś wypożyczony do Lechii Gdańsk, która broniła się przed spadkiem.
- Nie wiem czyja to była decyzja, ale chyba zarządu, nie trenera. Dojechałem do gdańszczan na obóz w Turcji, Paweł Janas zaprosił mnie na rozmowę i powiedział, że za wszelką cenę musimy się utrzymać.
Różne opinie krążą o trenerze Janasie, w tym takie, że nie do końca "ogarnia".
- Mam dla niego tylko szacunek. Nie szło nam dobrze w Lechii, ale nigdy w mediach nie powiedział o drużynie złego słowa, zawsze po meczu dziękował zawodnikom za zaangażowanie. Gdy raz spóźnił się na trening, doskonale wiedział, co się wcześniej działo i kto co robił. Janas jest typem selekcjonera, wie jak wykorzystać swych asystentów. Zawsze miał tylko jedno pytanie - "czy czegoś wam potrzeba?" "Jeśli chcecie postrzelać, macie z Razackiem do dyspozycji bramkarzy, strzelajcie ile chcecie."
Najbardziej pamiętny mecz podczas twojego pobytu w Gdańsku to 1-0 z Legią.
- Udało mi się pokonać Duszana Kuciaka z rzutu wolnego. Mieliśmy dużo szczęścia, dobrze grała nasza obrona i Sebastian Małkowski w bramce. Kibice w Gdańsku byli podwójnie szczęśliwi, bo nie dość, że Lechia tym meczem się utrzymała, to dodatkowo na czoło wyścigu o mistrzostwo Polski wysunął się zaprzyjaźniony, Śląsk Wrocław.
Szydercy z gdańskiego stadionu mówili, że będąc wypożyczonym do Lechii, najbardziej starałeś się w meczach przeciw bezpośrednim rywalem Lecha o mistrzostwo.
- Bez przesady, zawsze grałem tak samo. Lepiej się czułem, gdy trener przesunął mnie na lewą pomoc, wcześniej na lewej obronie trochę się dusiłem. Przede mną ustawiony był Kuba Kosecki, która tak jak ja był wypożyczony do Lechii. Tyle, że ja z Lecha, on z Legii. Nie przeszkadzało nam to i na zgrupowaniach byliśmy razem w pokoju. Często dzwonił do niego tata i radził co ma robić na boisku. "Kosa" wznosił oczy do góry, jak to młody chłopak. Mówiłem mu: "lepiej słuchaj co mówi, Roman Kosecki trochę w tę piłkę grał!" (śmiech). Chciałem zostać w Gdańsku na dłużej, niestety kluby nie doszły do porozumienia.
Masz jedno mistrzostwo Polski, ale aż trzy tytuły na Litwie.
- Żalgiris Wilno to największy klub litewski, zawsze walczy o laury. Gdy przyjechałem do Wilna w 2013 roku nie wszystko było organizacyjnie poukładane. Potem pół roku grałem w rumuńskim Vaslui, gdy wróciłem na Litwę, przecierałem oczy ze zdumienia. Nowe autokary, sponsorzy, duży progres. Oczywiście należy pamiętać, że piłka nożna jest tam sportem numer dwa, najważniejsza jest koszykówka.
Jak Żalgiris poradziłby sobie w polskiej Ekstraklasie?
- Sam byłbym ciekaw. Myślę, że walczyłby o wejście do czołowej ósemki. Litwini patrzą na Polskę, jak my na Niemcy, mówię o sprawach piłkarskich. Większe stadiony, większe zainteresowanie mediów, trampolina do skoku na zachód.
Co to była za historia, że proponowano ci występy w litewskiej reprezentacji?
- To było na Prima Aprilis. Miałem już mecze w polskiej kadrze, tak że nie było to możliwe. Chociaż ludzie w litewskiej federacji coś później jeszcze kombinowali. Dajcie spokój, prosiłem ich.
Twoja aktywność nie ogranicza się do piłki nożnej.
- Znajomy poprosił mnie bym zareklamował jego klinikę zajmującą się mikropigmentacją.
Co teraz porabiasz?
- Po pobycie w Polonii Środa Wielkopolska związałem się właśnie dwuletnim kontraktem z Tarnovią Tarnowo Podgórne. To IV liga. Mamy fajny skład, jest kilku chłopaków, których znam z Lecha. Błażej Telichowski, Zbyszek Zakrzewski, Marcin Mazurek. Mamy fajne obiekty, atutem jest też to, że mieszkam w Baranowie, 10 minut od Tarnowa. Mam też w Tarnovii prowadzić grupę młodzieżową.