Za Małysza, Żyła byłby emerytem Wielki sukces Piotra Żyły na normalnej skoczni w Planicy. Polak, z którym miałem okazje współpracować w świetnym stylu obronił tytuł mistrza świata. Okazuje się, że Piotr Żyła, to żyła złota razy dwa. Żużel i skoki narciarskie poza wieloma różnicami, mają jeden gigantyczny wspólny mianownik, o którym często wspominam. To człowiek, który musi wprowadzić swoje ciało i głowę w stan automatyzmu. W jednej i drugiej dyscyplinie polega to na tym, że nie za dużo kombinujemy i zmieniamy, tylko wykonujemy dobrze nam znaną procedurę. Historia Piotrka jest fantastyczna. Ta niezwykle barwna i oryginalna postać zapisała się złotymi zgłoskami w annałach polskiego sportu. Żyła przeważnie stał w cieniu swoich kolegów z kadry. Nie wygrywa seryjnie konkursów, bywa w ścisłej czołówce, utrzymuje stabilną formę, ale zawsze czegoś mu brakuje. Przychodzi jednak impreza docelowa i Żyła odpala fajerwerki. Podobnie jak w żużlu, w skokach obserwujemy przesunięcie bariery wieku. Kiedy Adam Małysz kończył karierę jego licznik wskazywał trzydzieści trzy wiosny. Piotrek zwyciężył, a jest już trzy lata starszy od naszego dominatora z Wisły, gdy ten schodził ze sceny. Na taki stan rzeczy składa się mnóstwo czynników, związanych z regeneracją organizmu, motoryką itp. Te procesy są wydajniejsze, co jeszcze kilkanaście lat temu było nie do pomyślenia. W przypadku Piotrka, czy Kamila Stocha mówilibyśmy wtedy o sportowych emerytach. Nasz sztab szkoleniowy wykonał tytaniczną pracę, która dała owoce w najważniejszym momencie całego sezonu. Tutaj jak i w żużlu diabeł tkwi w detalach, szczegółach. Występuje bardzo cienka granica między sukcesem, a porażką. W żużlu ogromną rolę odgrywają silniki, tunerzy, wilgotność powietrza, zmiany dyszy, natomiast w skokach te niuanse dotyczą kąta najazdu, wybicia się na progu, a nawet ruch dłonią przy odpychaniu się z belki. Piotrek jest twardy mentalnie, podziwiam jak potrafi się zamknąć we własnym świecie, tłumić emocje, które uwypukla dopiero po wylądowaniu na zeskok. A potem wybucha wulkan. Turnbichler posprzątał bałagan Po zatrudnieniu Thomasa Turnbichlera mówiłem, że po tryumfach jego podopiecznych szybko wybudujemy mu pomnik i będziemy nosić austriackiego trenera na rękach. Ale wystarczy jedno niepowodzenie, przydarzy się drobny kryzys i zaraz objawi się polskie piekiełko. Ostatnie tygodnie były trudne, chłopaki złapali lekką zadyszkę, dlatego postanowiono ich wycofać z turniejów przed czempionatem globu i wdrożyć plan naprawczy. Trzeba było odpuścić, zrobić krok do tyłu, aby później pójść dwa do przodu. Po problemach w styczniu, kiedy w dołek wpadł Stoch, zaczęto sugerować, że naszym brakuje błysku i gasną w oczach, w Planicy wystąpią na oparach paliwa i będzie katastrofa. Jeden z dziennikarzy telewizji publicznej popełnił nawet felieton, w którym napisał, że od odejścia Michala Dolezala nic się nie zmieniło, a dobre wejście w sezon zimowy było kontynuacją lata. Dzięki Bogu Turnbichler się obronił, a sezon udowodnił, że w porównaniu do poprzedniego jesteśmy kilka długości z przodu. W pół roku nowa austriacka miotła świetnia poukładała klocki i w stosunkowo krótki czasie dała nam tyle radości. Angielski bigos z Sajfutdinowem w roli głównej Na żużlowym, europejskim podwórku zamieszanie ze zgłoszeniem do startów w lidze angielskiej w barwach Ipswich Witches Emila Sajfutdinowa. Temat podgrzały strona klubowa oraz brytyjska federacja. Ktoś wyrwał się przed orkiestrę, ponieważ na jaw wyszło, że formalności jednak nie dopełniono. Nie czepiałbym się za to kontrowersyjnej daty, która przypadła na prezentację Rosjanina, a na którą zwrócili uwagę polscy obserwatorzy. Jeśli pokazujemy kewlary, zawodnika, a nie mamy na to stosownych papierów, to sytuacja jest naprawdę przedziwna i zastanawiająca. Rodzą się pytania, jak to możliwe i jak ta saga się skończy, a słychać tu i ówdzie, że mogą być z tego kłopoty. W każdym razie głupio wyszło i ktoś powinien spalić się ze wstydu.