15-letni Mateusz Jabłoński wraca do zdrowia po koszmarnym wypadku, po którym lekarze prawie miesiąc walczyli o jego życie, a potem zdrowia. Teraz ci sami lekarze mówią o cudzie. Młody żużlowiec czuje się dobrze,, chodzi, już nie mówi się o tym czy, ale kiedy wróci. Historia żużla pokazuje jednak, że nie powinien się spieszyć ani z podjęciem decyzji, ani tym bardziej z powrotem. W przeszłości zawodnicy wracali po ciężkich kontuzjach głowy i nie kończyło się to dla nich dobrze. Barbara Gojżewska, która prowadzi żużlową linię zaufania, mówi nam, że żużlowiec po wypadku czuje się gorzej niż bokser po nokaucie, że kraksy z poważnymi urazami głowy zmieniają psychikę takiego zawodnika. Legenda żużla Edward Jancarz po wypadku, który zmienił jego życie na gorsze, miał ataki padaczki, uzależnił się też od alkoholu. Zmarł po rodzinnej awanturze, żona ugodziła go nożem. Znokautowany Miedziński O tym, jak wielkie spustoszenie w głowie robi uderzenie o twardy tor, kibice żużla mogli się przekonać po wypadku Adriana Miedzińskiego w GP 2014 w Bydgoszczy. Zawodnik źle skontrował motocykl i wykonał efektowny piruet. Jednak tak pechowo i tak mocno uderzył w tył głowy, że kiedy próbował szybko wstać, to zaczął słaniać się na nogach. Lekarze, którzy pobiegli mu pomóc, mówili, że Miedziński nie wiedział, co się z nim dzieje. On sam utrzymywał, że było ślisko i się poślizgnął. W żużlu niebezpieczne jest to, że zawodnik często uderza głową, a kilka minut później znów siedzi na motocyklu i walczy o wygraną. Krzysztof Cegielski opowiedział nam kiedyś, że przeżył coś takiego na torze w Ipswich. Wstał po upadku o własnych siłach, lekarzom powiedział, że wszystko jest w porządku, a w następnym biegu znowu leżał, a w bandę uderzył z taką siłą, że wyrwał z niej kilka desek. Pół biedy jeśli taki żużlowy nokaut działa tylko chwilę. Dzień, dwa, góra tydzień i wszystko puszcza. Tomasz Gollob mówił kiedyś, że po czymś takim nie da się normalnie egzystować, bo człowiek ma głowę jak z ołowiu. Jeśli ten stan mija, to można jednak wrócić i rywalizować z innymi nie stwarzając zagrożenia dla nich i dla siebie. Dados cztery lata po wypadku odebrał sobie życie Robert Dados cztery lata po poważnym wypadku ulicznym odebrał sobie życie. Jechał motocyklem na stadion, kiedy kierowca poloneza zajechał mu drogę. Jego ciało poważnie wtedy ucierpiało. Kręgosłup, obojczyk, nadgarstek, płuca, wątroba, nie było części, która nie doznałaby uszczerbku. Był w stanie krytycznym. Wyszedł jednak z tego i wrócił, Przez chwilę był nawet na szczycie, ale nagle zaczęło się z nim dziać coś złego, a w Sparcie Wrocław, która zapłaciła pół miliona za transfer zawodnika, szybko pożałowali zakupu. Żużlowiec zgubił się w Sztokholmie. Dwa dni błąkał się po mieście bez dokumentów. Kiedyś zresztą zadzwonił do Sparty dwie godziny przed meczem, że nie dojedzie, bo akurat jest w stolicy Szwecji. Znana jest też historia o tym, że odjechał ze stacji benzynowej, nie płacąc za zatankowane paliwo. To były sygnały ostrzegawcze mówiąc, ze żużlowiec może i wyleczył ciało, ale psychika była poraniona. Chciano mu pomóc, ale odmawiał. W końcu przyszły próby samobójcze. Za pierwszym razem uratował go mechanik, za drugim żona, trzeci raz był już skuteczny. Marek Cieślak, który trenował Dadosa w Sparcie, zdradził kiedyś Gazecie Lubuskiej, że Dados brał narkotyki, a kiedy lekarze go ratowali, to krzyczał, żeby tego nie robili. Szkoleniowcowi mówił, że już był na drugiej stronie, że było mu tam dobrze. Słowa Cieślaka idealnie współgrają z tym, co mówiła psycholog Jeżewska, że poważny wypadek zmienia człowieka, że może przyspieszyć proces uzależniania się zawodnika od jakiegoś nałogu. Dados miał też stany depresyjne. Romanek za szybko wrócił do ścigania Mocny i poważny upadek oraz szybki powrót na tor zniszczyły też życie i karierę Łukasza Romanka. Lekarz obsługujący zawody MIMP na żużlu w Lesznie mówił w Przeglądzie Sportowym, że po kraksie Łukasz miał drgawki, że musiał mu włożyć do ust rurkę, żeby nie zapadł mu się język. Zawodnik doznał urazu czaszkowo-mózgowego. Zalecano mu minimum 1,5 miesiące przerwy, ale on siedział na motorze po trzech tygodniach. Po wypadku Romanek zaczął narzekać na bóle głowy, unikał też słońca. Z czasem, gdy zaczęły się porażki i pojawiły się agresywne zachowania kibiców, zawodnik zaczął żyć w poczuciu winy. Musiał uciekać przed rozwścieczonymi fanami ze stacji benzynowej, a na klubowym forum ROW-u Rybnik, gdzie startował, wciąż tylko widział hejt pod swoim adresem. To go bolało coraz bardziej. Odbierał telefony z pogróżkami, chciano mu spalić auto. Zmienił numer, żeby się od tego odciąć. Cztery lata po wypadku znalazł się na sportowym dnie. Stracił miejsce w składzie, a niektórzy zaczęli go namawiać na zmianę klubu. Po udanym treningu wrócił do domu, a kilka godzin później już nie żył. Powiesił się w garażu, znalazła go babcia. Gollob i tak miał szczęście W 2013 roku walczący o punkty w Grand Prix Tomasz Gollob został uderzony w tył motocykla przez Taia Woffindena. Kompletnie się tego nie spodziewał, leciał po torze niczym szmaciana lalka. Polski mistrz stracił przytomność i trafił do szpitala z mocnym wstrząśnieniem mózgu. Szok u Golloba po wypadku był tak duży, że na blisko dwa miesiące zniknął z życia publicznego, a znajomi namawiali go, żeby zakończył karierę. Opiekujący się nim profesor Marek Harat powiedział mu, że już nie ma dla niego części zapasowych, bo w wypadku ucierpiała nie tylko głowa, ale i też inne części. W jednej z rąk stracił czucie. To właśnie ta kontuzja mogła doprowadzić do fatalnego w skutkach wypadku na crossie, po którym Tomasz porusza się na wózku z powodu kontuzji kręgosłupa.