W 1999 roku Gollob był już znaną marką na światowych torach. W kwestii zdobycia przez niego złotego medalu w Grand Prix nie zastanawiano się, czy go zdobędzie, tylko kiedy w końcu i ile ostatecznie tych tytułów zaliczy. Bydgoszczanin kręcił się cały czas w strefie medalowej, ale jakoś nie mógł sięgnąć po najcenniejsze trofeum. Tamten sezon był jednak dla niego fenomenalny i wydawało się, że los odda cesarzowi co cesarskie. Na drodze do złota w GP stanął jednak Złoty Kask i feralny upadek z Piotrem Protasiewiczem oraz Adamem Pawliczkiem. Ze startu wszyscy poszli mniej więcej równo, więc było wiadomo, że na łuku zrobi się ciasno. Gollob sczepił się motocyklem z Pawliczkiem i zabrał ze sobą Protasiewicza. Uderzył z całym impetem w bandę i wyleciał na pas bezpieczeństwa, uderzając w słupek z lampą sygnalizującą przerwanie biegu. Publiczność zamarła, bo wyglądało to katastrofalnie. Gollob leżał nieruchomo na pękniętym słupku, który po uderzeniu wygiął się całkowicie. Zastanawiano się, jakie będą konsekwencje tego zdarzenia. To nie był upadek z cyklu "wstanie, otrzepie się i pojedzie dalej". Ostatecznie Gollob mógł mówić o wielkim szczęściu, ale zarazem o ogromnym pechu. Uszkodził palce w prawej dłoni, jeden nawet trzeba było amputować, a prócz tego biodro, łokieć i mięśnie nogi. Miał poważny uraz głowy. Koniec końców, mógł się jednak cieszyć z tego, że w ogóle to przeżył. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że uderzył w twardą bandę. Nie było jeszcze w rozgrywkach poza GP tych dmuchanych, które pojawiły się dopiero kilka lat później. Gollob leżał w szpitalu w poważnym stanie, a za kilka dni miał pieczętować tytuł mistrza świata w Vojens. Mając na widelcu marzenie swojego życia, Polak postanowił podjąć karkołomną decyzję o starcie w tych zawodach. Poleciał do Vojens prywatnym samolotem, by dać z siebie wszystko w walce o tytuł. Nie był jednak w stanie przeciwstawić się Tony'emu Rickardssonowi. Pod taśmą stawał półprzytomny i nie do końca świadomy tego, co robi. To nie mogło się udać. Szwed oczywiście wykorzystał szansę i Gollob znowu musiał zadowolić się srebrem. Zawodnik był załamany. - Przepadła mi największa szansa w życiu - mówił później w wywiadach. Rzeczywiście, w tamtym sezonie nikt nie byłby w stanie odebrać Gollobowi zasłużonego złota. Nie wierzył w to już sam Rickardsson, ale skorzystał po prostu z uśmiechu losu i olbrzymiego pecha Polaka. Gollobowi zostało walczyć o złoto w kolejnych latach, ale pech go nie opuszczał, bo niedługo później zaliczył wypadek samochodowy, a w 2007 lotniczy, wraz ze swoim ojcem i Rune Holtą. Gdy w 2010 miał niemal identyczną sytuację do tej sprzed 11 lat, wolał już dmuchać na zimne. Przed decydującymi o złocie zawodami w Terenzano, Gollob odpuścił występ w finale IMP. Po pierwsze, niepotrzebny był mu kolejny tytuł i kolejne udowodnienie wszystkim, że jest najlepszy. Po drugie, po prostu nie chciał ryzykować. Nie wybaczyłby sobie, gdyby kolejny raz przegrał wygraną sprawę. Znowu miał życiowy sezon, jechał jak z nut. We Włoszech w końcu zdobył to, na co czekał całą karierę. Udało mu się to, mimo niebywałych przeciwieństw losowych, aspirujących do miana istnej klątwy. Do dziś kraksa we Wrocławiu obok pamiętnej sytuacji z Peterem Karlssonem w Bydgoszczy (Szwed staranował Golloba, nie zauważając defektu Polaka), jest wymieniana jako najgorsza w historii jego startów na światowych torach. Zważywszy na okoliczności i niezbyt jeszcze zaawansowany poziom bezpieczeństwa, Gollob i tak może mówić o farcie w tym przypadku. Strach pomyśleć, co by było, gdyby zamiast słupka do sygnalizacji przerwania biegu, stał tam np. ciągnik albo jakiś sprzęt z ostrymi elementami. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! <a href="http://www.sport.interia.pl/?utm_source=testlinkow&utm_medium=testlinkow&utm_campaign=testlinkow" target="_blank">Sprawdź</a>