Gdyby w 2013 roku ktoś powiedział, że trzy lata później tylko pech zabierze Doyle'owi złoto w GP, chyba wszyscy puknęliby się w czoło. Tułający się po słabych ligach i jeżdżący w Polsce w Kolejarzu Rawicz Australijczyk miał już 28 lat i nic nie zapowiadało specjalnego progresu w jego wynikach. Zdarzały mu się lepsze występy, ale głównie w lidze angielskiej, która już do mocarnych od dawna nie należała. W wieku 29 lat jednak coś u Doyle'a drgnęło i nagle błyskawicznie podniósł swój poziom sportowy o kilka klas, zaczął jeździć w ekstralidze i szybko znalazł się w cyklu GP. Gdy tam trafił, podchodzono do niego z dużą rezerwą. - No dobra, tu już tak łatwo nie pójdzie - mówiono. On jednak pokazał, że niemożliwe nie istnieje. Na dzień dobry zajął piątą pozycję w klasyfikacji końcowej i udowodnił, że da się rywalizować z najlepszymi, choć chwilę wcześniej było się drugoligowcem. Było oczywiste, że Doyle na tym nie poprzestanie. W 2016 roku miał włączyć się do walki o medale, choć o złocie nikt głośno nie mówił. Jakiekolwiek niespodzianki z udziałem Jasona przestały już kogokolwiek dziwić i powoli również przestawały być niespodziankami. Doyle dobrze pojechał w pierwszym turnieju, ale w dwóch kolejnych zawiódł. Podrażniony wygrał w Pradze i od tego czasu zaczęła się jego całkowita dominacja. Trzy kolejne zwycięstwa pozwoliły mu umacniać się na prowadzeniu w stawce i to, co wydawało się do niedawna niemożliwe, w tamtej chwili w zasadzie było formalnością. Australijczyk stanął przed szansą pobicia rekordu i wygrania czwartych zawodów z rzędu. Do Torunia przyjechał pewny siebie i przekonany, że będzie tam pieczętował złoty medal. Niestety, nie było ani zwycięstwa ani złota. Już w pierwszym biegu niefortunnie znalazł się pomiędzy Chrisem Harrisem a Fredrikiem Lindgrenem i po ostrym ataku Szweda upadł razem z Brytyjczykiem. Jako winnego wskazywano Harrisa, ale powtórki telewizyjne wyraźnie wskazywały, że Lindgren ostro przesadził. Doyle spadł z motocykla i z pełnym impetem uderzył w bandę. Momentalnie było widać, że upadek jest poważny. Stadion zamarł, bo jednak Australijczykowi, jako nowej postaci w cyklu, wszyscy raczej dobrze życzyli. Doyle niestety solidnie się połamał, a do tego miał odmę płuc. Robił, co w jego mocy, by wystartować w Melbourne i obronić chociaż brązowy medal. Nie był jednak w stanie, bo urazów było zbyt wiele. Ostatecznie znów wylądował na piątym miejscu, co było wielką niesprawiedliwością. Śmiało można było stwierdzić, że oficjalnym mistrzem świata 2016 był Greg Hancock, a moralnym Jason Doyle. W tamtym czasie był zdecydowanie najlepszy na tej planecie. Los zabrał mu niemal pewne złoto, ale Jason zadeklarował, że co się odwlecze, to nie uciecze. Choć upadek w Toruniu wyglądał paskudnie i zdarzył się w najgorszym możliwym momencie, nie odebrało to Doyle'owi chęci realizacji marzeń. Nie załamał się i obiecał, że wróci silniejszy. Tak też uczynił i już w 2017 roku świętował pierwsze swoje mistrzostwo świata. Okupił to wielkim bólem, bo Doyle to zawodnik wybitnie często upadający i w trakcie owego sezonu zdarzało się mu wychodzić do prezentacji o kulach. Budziło to mieszane uczucia. Jedni mówili o heroizmie, inni o narażaniu kolegów z toru. Krzywdy jednak nikomu nie zrobił, a cel osiągnął. Od tego czasu Doyle nadal oczywiście jest solidną marką, ale nieco spuścił z tonu. Trochę wygląda to tak, jakby tytuł mistrza świata spowodował, że uszło z niego powietrze. To jednak wciąż wielki zawodnik i można się spodziewać powrotu do walki o złoto. Doyle może żałować, że do wielkiego świata dołączył tak późno. Być może teraz miałby kilka tytułów na koncie. Jest też jednak dowodem na to, że na sukcesy nigdy nie jest za późno, a niemożliwe nie istnieje. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź