Przed kwietniowym meczem w Toruniu Tai testował nowe, dość nietypowe metody ustawiania sprzętu, w tym ramy. Jak się okazało, lepsze często jest wrogiem dobrego. Podczas upadku jego motocykl rozleciał się na dwie części, jedna wraz z żużlowcem uderzyła w bandę, a druga wylądowała na trybunach, w pobliżu miejsc, na których chętnie siadają kibice. Dzięki opatrzności, nikt akurat tam nie przebywał w chwili wypadku. Dramat był o włos i wszyscy na stadionie doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Sam Woffinden też był lekko oszołomiony, ale ostatecznie wyszedł z tego bez szwanku. To był ostatni bieg dnia. Pod taśmą oprócz Taia ustawili się: Jason Doyle, Michael Jepsen Jensen i Chris Holder. Ta gonitwa miała rozstrzygnąć losy meczu. - Emocje sięgają zenitu - przypomniał Piotr Olkowicz, komentujący te zawody. Ze startu gospodarze wyszli na 5:1 i miejscowa publiczność oszalała. Woffinden wściekle gonił parę miejscowych i w końcu udało mu się wyprzedzić Doyle'a. Chwilę później, w szczycie pierwszego łuku nagle go postawiło i zacząć jechać prosto w bandę. Uderzył w nią z pełną siłą, ale uwagę obserwatorów zwróciło coś jeszcze. Na trybunach leżał jeszcze tlący się fragment maszyny Woffindena. - Ależ straszny upadek. Tragedia, dramat. Mogło tam dojść do bardzo poważnych historii - nie krył strachu autentycznie przerażony Olkowicz. - Rozmontowała się rama - wytłumaczył na chłodno Rafał Dobrucki, drugi z komentatorów. Na szczęście dość szybko okazało się, że upadek tylko koszmarnie wyglądał, ale jego skutki oprócz paru siniaków u zawodnika i połamanego krzesełka nie były zbyt poważne. Do katastrofy zapewne brakowało jednak centymentrów lub paru kilometrów na godzinę więcej. Brytyjczyk przez dłuższą chwilę leżał na torze, ale koniec końców wstał o własnych siłach. Wyglądał na zdezorientowanego i oszołomionego, ale także wystraszonego. Zapewne próbował uzyskać informację, czy przypadkiem nikt nie dostał jego motocyklem. Miejscowi kibice nawet nie pamiętali już, że gdy Woffinden upadł, ich zespół jechał na 4:2. Wszyscy odetchnęli z ulgą, bo sytuacja mogła zakończyć się zupełnie inaczej. Tak naprawdę to patrząc na ten upadek, jego skutki wydają się wręcz niemożliwie małe. Po meczu można było przeczytać nieśmiałe raczej opinie dotyczące błędu Woffindena i jego nieodpowiedzialności. Mówiło się, że mecz ligowy to nie czas i miejsce na testowanie nowinek. - Jednak kosmiczne rozwiązania zawiodły Tajskiego - mówił Olkowicz, przypominając o tym, co przy upadku okazało się decydujące. Ostatecznie sprawa rozeszła się po kościach, ale podobny upadek więcej, jak do tej pory, się nie zdarzył, więc wielce prawdopodobne, że z wydarzenia wnioski wyciągnęli także inni. Choć Woffinden uderzył w dmuchaną bandę, to jednak sam kontakt z nią odbył się na bardzo dużej prędkości i Brytyjczyk był mocno poobijany. Nie odbiło się to jednak w żaden sposób na jego formie, a można wręcz stwierdzić, że w 2015 roku były to dla niego złe dobrego początki. Miał już na swoim koncie tytu mistrza świata sprzed dwóch lat, a na koniec wspomnianego sezonu świętował zdobycie kolejnego złota. Sukces powtórzył jeszcze w 2018 roku i być może na tym nie poprzestanie, bo ma tylko 31 lat, co jak na żużlowca nie jest zaawansowanym wiekiem. W całej tej sytuacji warto rzeczywiście pochylić się nad tematem różnego rodzaju nowinek technicznych i metod wdrażania ich w życie. Zdecydowanie takie rzeczy należy najpierw przetestować na treningu, najlepiej podczas jazdy solo. Jeśli okażą się pomocne, wtedy ewentualnie jechać z nimi w zawodach. Woffinden może mówić o ogromnym szczęściu, bo po pierwsze sam mógł się solidnie połamać, a po drugie przyczynić się do tragedii postronnej osoby, która przyszła po prostu obejrzeć mecz żużlowy. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź