Matija Duh nigdy nie był w Słowenii traktowany jako wielki talent, który wkrótce zawojuje światowe areny. Był raczej kimś w rodzaju dobrego chłopaka z sąsiedztwa, bezgranicznie zakochanego w sporcie żużlowym i niewyobrażającego sobie bez niego życia. Kimś takim, jak aktualnie Matic Ivacic czy Denis Stojs. Zresztą z tym pierwszym, Matija Duh bardzo się przyjaźnił. Śmierć kolegi niesamowicie przybiła żużlowca Wolfe Wittstock, który rozpaczał nad jego stratą przez długi czas. Wspólnie trenowali, lubili się i pomagali sobie. - Nawet nie wiesz, jaki to był świetny chłopak - mówił kiedyś o tragicznie zmarłym koledze Ivacic. Duh nie był perłą słoweńskiego żużla, bo wówczas tamtejsze środowisko skupiało się na innych. Prym wiódł oczywiście Matej Zagar, wówczas już wielka światowa gwiazda. Bardzo liczono także na Aleksandra Condę, zawodnika o wielkim potencjale do żużla, jak i do pakowania się w kłopoty pozasportowe. Matija, choć zdobywał medale mistrzostw Słowenii w kategoriach młodzieżowych, raczej nie był głównym obiektem zainteresowań. Mimo tego, udało mu się pojechać nawet w cyklu Grand Prix. Było to podczas zawodów w Gorican w 2010 i 2011. Stanowił tam rezerwę toru. W tym pierwszym turnieju wystartował w jednym biegu. Punktów nie zdobył. Rok później nie było mu dane wyjechać na tor. Chciał przygotować się do sezonu Tragiczne zawody w Argentynie, Matija Duh traktował tak, jak wszyscy inni żużlowcy. Fajna przygoda z możliwością zwiedzenia świata, poznania innej kultury, a przy okazji podtrzymania kontaktu z motocyklem w okresie zimowym. Europejscy żużlowcy byli w tych zawodach faworytami i takim także był Duh. Słoweniec chciał po prostu lepiej przygotować się do nadchodzących rozgrywek, bo nie mógł przebić się do składów polskich drużyn, choć miał podpisane kontrakty w Krośnie, Łodzi, Ostrowie czy Grudziądzu. Nigdzie jednak nie był w stanie poważnie zaistnieć. W Bahia Blanca jednak Matija odjechał swoje ostatnie zawody w życiu. - Do tragedii doszło w czwartym wyścigu, w którym Matija Duh zahaczył o tylne koło motocykla Guglielmo Franchettiego i na pełnej prędkości uderzył w bandę. Po tym tragicznym wypadku zawody przerwano, a Słoweńca natychmiast przewieziono do szpitala, gdzie stwierdzono u niego skomplikowane, neurologiczne urazy. Żużlowiec doznał m.in. śródczaszkowego krwotoku, miał złamane kości czaszki, a jego mózg przestał funkcjonować. Cztery dni później w wyniku tych obrażeń zmarł - relacjonował Głos Wielkopolski. Kto pozwolił na takie zawody? Matija Duh zginął po uderzeniu w bandę zbudowaną z... opon. To nie do wiary, jeśli weźmiemy pod uwagę, jakie zabezpieczenia już w tamtym czasie montowano na torach ligi polskiej, szwedzkiej czy angielskiej. Zawody w niszowych dla żużla krajach nadal jednak stanowiły ogromne zagrożenie dla ich uczestników i Duh brutalnie się o tym przekonał. Podobnie, jak 1,5 roku później Grzegorz Knapp, który z kolei uderzył w drewnianą konstrukcję, niedającą żadnych szans na przeżycie. Pojawia się pytanie, dlaczego organizator nie zadbał o odpowiednie zabezpieczenia? Matija do dziś jest w Słowenii wspominany, choć od jego śmierci minęło już ponad osiem lat. Kilku tamtejszych zawodników ma z nim zdjęcia na swoich kontach w mediach społecznościowych. Gdy wybierzemy się do znanego w Krsko mechanika żużlowego, wiszą tam plakaty wielu miejscowych żużlowców. Na samym środku jednak jest zdjęcie uśmiechniętego Matiji Duha.