Sześciokrotny medalista DMP (złoto: 1993, 2007, 2010, srebro: 1991, 2002, 2008), trzykrotny mistrz świata w drużynie, brązowy oraz srebrny medalista cyklu Grand Prix, najskuteczniejszy obcokrajowiec w historii polskiej ligi sezonu zasadniczego, dziesięciokrotny mistrz Australii i zwycięzca Zlatej Prilby. W odczuciu wielu obserwatorów najlepszy w historii żużlowiec z tych, którzy nigdy nie zdobyli indywidualnego mistrzostwa świata. Jeżdżący wybitnie elegancko, fair, bez powodowania upadków swoich i rywali, a do tego niesamowicie skuteczny i pewny. Tak w wielkim skrócie można podsumować karierę Leigha Adamsa, który w Lesznie jest prawdopodobnie najbardziej szanowanym obcokrajowcem w dziejach miasta. Przez bardzo długi czas nie ustępował kroku innym najważniejszym postaciom speedwaya na przełomie wieków oraz na początku XXI stulecia. Był jednym z największych, ale jakoś nie mógł zdobyć mistrzostwa, choć był w czołówce bez przerwy. Toczył boje z Rickardssonem, Gollobem, Hancockiem, Pedersenem, Hamillem czy Loramem. Ośmiokrotnie wygrywał turnieje Grand Prix, a do tego 16 razy stał na podium. To aż niebywałe, żeby tak równy i skuteczny żużlowiec nigdy nie zdobył upragnionego tytułu mistrzowskiego. Legenda polskiej ligi Nie będzie przesadą stwierdzenie, że w Lesznie Adams jest ikoną porównywalną do Romana Jankowskiego czy Alfreda Smoczyka. Rzadko się zdarza, by obcokrajowiec był tak wierny polskiej drużynie i oddawał się jej bez reszty. W Unii startował od 1996 roku aż do końca swojej kariery, czyli roku 2010. Był uwielbiany, a o jego sportowym poziomie niech najlepiej świadczy fakt, że najgorszą średnią w najwyższej klasie rozgrywkowej, jaką miał w trakcie przygody z Unią jest... 2,265 z 1999 roku. Niesamowite. Kiedy pod taśmą stawał Adams, to niezależnie od toru, okoliczności, wyniku czy pogody, trzeba było się bać. Słabsze występy miewał niezwykle rzadko i na torach wyjazdowych radził sobie wcale nie gorzej niż na własnym obiekcie w Lesznie. Wszędzie był też oklaskiwany, bo to jeden z najbardziej czysto jeżdżących żużlowców w historii, który nigdy nikomu się nie naraził. Postanowiliśmy zapytać kilku kibiców, czy są w stanie wskazać jakieś sytuacje, w których Adams zawinił upadek. - Nie kojarzę - odpowiedział jeden z nich. - Moim zdaniem nie było takiej historii - rzucił drugi. Bo tak właśnie jeździł Adams. Nie potrzebował brawury, by wygrywać. Tym bardziej tragiczne i niezrozumiałe jest to, co przytrafiło mu się, gdy zjechał z żużlowej sceny. Okrutna ironia losu W czerwcu 2011 roku Leigh Adams postanowił sprawdzić się w pustynnym wyścigu Finke Desert Race. Nie był już wówczas czynnym żużlowcem, więc szukał wyzwań, które mogą dać mu podobną adrenalinę, co speedway. Przed wspomnianymi zawodami odbywał się trening, niestety dla Adamsa niezwykle tragiczny. Żużlowiec wpadł do suchego koryta rzeki. Dojechał do fragmentu trasy, w którym ta urywała się, zakręcała, a potem przechodziła nad wąwozem. Spadł na skaliste dno wyschniętej rzeki. Złamał kręgosłup i uszkodził rdzeń kręgowy. Informacja o jego tragedii zaszokowała środowisko żużlowe. Sam zawodnik przyjął to jednak spokojnie, choć sprawności nigdy nie odzyskał. Na sport się nie obraził i obecnie realizuje się jako poszukiwacz młodych talentów, które dostarcza dla leszczyńskiej Unii, czyli klubu w którym spędził szmat czasu. Zaprasza także młodych polskich żużlowców do Mildury, aby się szkolili pod jego okiem. Skorzystał z tego np. Szymon Szlauderbach, który zimą udał się do Australii wysłuchiwać porad mistrza. Potem mówił, że zrobiło to na nim wielkie wrażenie. Choć Adams na motocykl żużlowy raczej nigdy już nie wsiądzie, na zawsze pozostanie ikoną tej dyscypliny.