Mniej więcej około godziny 18:30 wspomnianego dnia zaczęły do polskich mediów napływać niepokojące informacje o stanie zdrowia Lee Richardsona, który miał fatalny upadek w trakcie meczu we Wrocławiu. Mówiło się o złamaniu nogi, potem pojawiły się bardzo złe doniesienia o krwotoku wewnętrznym. Niektórzy nie traktowali tych informacji zbyt poważnie, bo przecież kontuzje w żużlu to rzecz normalna. To po prostu kolejna z nich. Kibice na forach i portalach społecznościowych prześcigali się w najnowszych danych na temat stanu zdrowia zawodnika, jakie rzekomo dostają. Był wielki miszmasz informacyjny. Jeden z użytkowników na popularnym forum napisał: "Lee nie żyje". Mało kto potraktował to serio. To jednak okazało się prawdą. Informacja o śmierci Richardsona była tak szokująca, że największe portale mimo prześcigania się w tym, kto z daną rzeczą będzie pierwszy, zwlekały chwilę z publikacją tragicznych wieści. Każdy weryfikował, gdzie tylko mógł. Przecież były już takie zabezpieczenia, dmuchane bandy, ochraniacze. Jak mógł zginąć? Ostatnim żużlowcem, który przed Richardsonem poniósł śmierć na torze podczas poważnych, zawodowych rozgrywek był Szwed, Kenny Olsson. Uderzył on wówczas w prowizoryczną, bardzo twardą konstrukcję. Wraz z wprowadzeniem dmuchanych band, takie wypadki miały się już nie zdarzać. Problem w tym, że Lee uderzył na prostej, gdzie takiego zabezpieczenia nie było. Rozbici koledzy z toru Śmierć Brytyjczyka - zawodnika powszechnie lubianego - wywołała rozpacz nie tylko u kolegów z drużyny. Załamany był choćby Tomasz Jędrzejak, o którego Lee zahaczył przed upadkiem. - Płakałem w nocy - wspominał później zawodnik. W odczuciu wielu osób to właśnie to wydarzenie zapoczątkowało u niego stany depresyjne, które doprowadził go do samobójstwa, popełnionego sześć lat po śmierci kolegi. W parku maszyn szlochał również trzykrotny mistrz świata Jason Crump, który z Richardsonem reprezentował nie tylko barwy Stali Rzeszów, ale także szwedzkiej Vetlandy. Nikt nie mógł pogodzić się z odejściem kolegi z toru. Kolegi, który tak wiele osiągnął. Lee był przecież mistrzem świata juniorów i byłym uczestnikiem cyklu Grand Prix. - W ostatni czwartek przyjechałeś na trening do Rzeszowa i tak bardzo cieszyliśmy się z trenerem, że dobrze Ci poszło, potwierdzeniem miał być mecz we Wrocławiu. Niestety los okazał się obrzydliwie brutalny. Na ostatniego emaila nie zdążyłam Ci odpowiedzieć i już nigdy mi się to nie uda. Trudno opanować smutek, który dotknął nas wszystkich. Nawet nie przypuszczałeś, że masz tylu przyjaciół. Byłeś związany z Rzeszowem, to był Twój polski klub i miejsce przez ostatnie lata. Zawsze taktowny, uśmiechnięty, pamiętam jak grałeś w piłkę ze swoimi synkami na stadionie przy Hetmańskiej, w twoim klubie - pisała w pożegnaniu zawodnika Marta Półtorak, prezes klubu z Rzeszowa. Gorszące sceny Większość z nas pamięta pewnie wydarzenia, jakie miały miejsce w Gorzowie po dotarciu na stadion informacji o śmierci Richardsona. Trwały wówczas derby ziemi lubuskiej. W parku maszyn zrobiło się ogromne zamieszanie, które przestał kontrolować sędzia, Marek Wojaczek. Zaczęły się wyzwiska, kłótnie, groźny obustronnego walkoweru. Jedni chcieli jechać, inni w ogóle nie pojawiali się pod taśmą. Wszystko to przy kamerach i chwilę po śmierci Richardsona. Był to festiwal żenady, który całe środowisko sportu żużlowego ma w głowie aż do dzisiaj. Tak naprawdę wówczas w Gorzowie nikt nie wiedział, co ma zrobić. Nie tłumaczy to jednak całego zajścia i wielu słów, które wtedy padły. To niestety nie była jedyna przykra historia po śmierci zawodnika. Pojawił się także spór pomiędzy jego żoną Emmą a Martą Półtorak. Sprawę opisywał portal nowiny24.pl. - Od memoriału minęły prawie dwa miesiące, a ja wciąż proszę o pieniądze, które mi obiecano. Odkąd wróciłam z Polski dwa, trzy razy w tygodniu wysyłałam prezes Półtorak e-maile, a odpowiedź dostałam dopiero w zeszłym tygodniu - skarżyła się partnerka żużlowca. - Przelew dla Emmy puściliśmy w ubiegłym tygodniu, a opóźnienie wynikało z tego, że wcześniej cały czas podawała dane firmy i numer konta swojego zmarłego męża a nie swoje - wyjaśniała prezes klubu. - Z ogromną przykrością muszę powiedzieć, że po raz ostatni robiliśmy coś dla Emmy, bo mocno nadużyła naszej gościnności. Potrafiła wystawić nam fakturę na 11 tys. zł za swój przelot na memoriał. Od początku nie interesowało ją nic innego, tylko kiedy będą pieniądze i ile ich będzie. Mimo niezbyt przyjemnych sytuacji, jakie wydarzyły się po śmierci Lee Richardsona, Brytyjczyk został zapamiętany na zawsze jako świetny zawodnik, kolega i partner z drużyny. Z czasem spory poszły w niepamięć i choć niesmak po nich pozostał, to jednak najważniejsze jest to, by nie zapomnieć o zawodniku. Kibice wciąż o nim pamiętają, choć w przyszłym roku minie już dziesięć lat od jego śmierci.