W swojej krótkiej przygodzie z żużlem, Andrzej Szymański reprezentował barwy dwóch klubów: Unii Leszno oraz Falubazu Zielona Góra. Jest złotym medalistą MMPPK 1997, dwukrotnym brązowym MDMP (1996,1997), finalistą MIMP oraz Srebrnego i Brązowego Kasku. Nie był zawodnikiem postrzeganym jako przyszły mistrz świata, ale prezentował się naprawdę solidnie. W 2001 roku w Rybniku jego kariera w brutalny sposób się jednak skończyła. - Do wypadku doszło podczas sparingowego meczu RKM Rybnik z Unią. W siódmym wyścigu tuż po starcie, na pierwszym łuku Szymański zahaczył motocykl zawodnika gospodarzy Adama Pawliczka, po czym na pełnej szybkości uderzył w bandę. Natychmiast po tym upadku został odwieziony do szpitala w Rybniku, a następnie w Jastrzębiu - relacjonowano zajście na portalu poznan.naszemiasto.pl. Szymański w walce o życie Zawodnik złamał kręgosłup, doznał także poważnych obrażeń mózgu. Przez długi czas jego życie było zagrożone. Takie obrażenia stanowiłby wielkie wyzwanie dla lekarzy nawet w obecnych czasach, a pamiętajmy, że mówimy o sytuacji sprzed 20 lat, kiedy to medycyna nie stała jeszcze na takim poziomie. Stało się jasne, że Szymański do żużla nie wróci i musi skupić się na walce o powrót do sprawności. Najpierw jednak musiał wygrać walkę o życie. Udało mu się to. Wspomnienia samego Szymańskiego przyprawiają o szybsze bicie serca. - Nie było ze mną żadnej komunikacji. Nie pamiętam dwóch, trzech miesięcy od wypadku. Samego karambolu też. Miałem obrzęk mózgu, stłuczenie pnia. Dwa tygodnie leżałem pod respiratorem. Gra nie toczyła się o moje zdrowie. Chodziło o życie. Leżałem w trumience z lodem przy ciśnieniu 360 na 300. Niech pan sobie zatem wyobrazi, co się działo. Kiedy lekarze widzą moją dokumentację, to nie wierzą - mówił w wywiadzie dla WP. Żużel zabrał mu zdrowie, ale pasja pozostała Jeśli coś w życiu zabiera człowiekowi zdrowie, sprawność, możliwość samodzielnego funkcjonowania, to na logikę taka osoba powinna poczuć dożywotnią nienawiść do tej rzeczy. U Andrzeja Szymańskiego jest jednak inaczej. Nie obraził się na ten sport, nadal się nim interesuje i gdyby mógł, spróbowałby jeszcze się przejechać. Co oczywiste jednak, nie pozwala mu na to obecny stan zdrowia. Szymański nie traci optymizmu i woli walki, nawet mimo tego, że życie żużlowca sprzed lat, który doznał tak poważnej kontuzji, nie jest usłane różami. W obecnych czasach gdy zawodnik po upadku jest sparaliżowany, momentalnie rusza na niego zbiórka, wszyscy chcą mu pomóc. Tak było choćby w przypadku Darcy'ego Warda czy Tomasza Golloba. Szymański, ale także Eugeniusz Błaszak czy Bogusław Nowak wspominali czasem, że w ich przypadku nie jest tak łatwo, jeśli chodzi o uzyskanie pomocy. Kibice nie zapomnieli o Szymańskim Często niestety jest tak, że zawodnik funkcjonuje w świadomości fanów, dopóki jeździ i wygrywa. W momencie zakończenia kariery lub też odniesienia poważnej kontuzji, zainteresowanie maleje, a wielokrotnie w ogóle zanika. Andrzej Szymański jednak mówi, że w jego przypadku jest nieco inaczej. Wraca do niego to, co zawsze był w stanie kibicom dać od siebie. - Czuję i widzę tę sympatię. Cały czas jestem rozpoznawalny i dobrze wspominany. Zawsze szanowałem kibiców, nie uciekałem od nich i ścigałem się dla nich właśnie. Po wypożyczeniu w 1998 roku do Zielonej Góry, również tam zostałem dobrze przyjęty przez kibiców. Myślę, że to kwestia jakim się jest człowiekiem. Ja zawsze byłem i jestem w porządku wobec kibiców - powiedział w rozmowie z Przeglądem Sportowym.