W zasadzie piątkowy finał IMŚJ nie przyciągnął jakichś wielkich rzeszy fanów. Widać było, że wielu zjedzie dopiero na niedzielę, ewentualnie na sobotę. Choć pojawili się najlepsi młodzieżowcy globu, obserwowało ich niewielu kibiców. Same zawody może i nie porywały, ale momentami mogły się podobać. Nie brakowało także dramaturgii, bo przecież w półfinale Jakub Miśkowiak już witał się z gąską, kiedy to na trzeciej pozycji jechał Mads Hansen. Duńczyk wyprzedził jednak Świdnickiego i Jakub musiał wykazać się klasą w finale. Miśkowiak nie zawiódł. Powtórzył wyczyn wujka sprzed 17 lat. - Ja miałem trochę trudniej - rzucił ze śmiechem Robert, tuż po dekoracji nowego mistrza. - Wtedy we Wrocławiu był przecież Bjerre, Lindgren, Miedziński, Zagar czy Lindbaeck - słusznie zauważył. Od razu też dodał jednak, że sukces Jakuba jest ogromny. Niemiec płakał, jak to widział Dekoracja niemniej aż tak nikogo nie interesowała, bo przecież trwała już walka w GP w Toruniu. Bardzo wiele osób przeniosło się do baru przy trybunie, który po prostu pękał w szwach. Gdyby np. spanikowani pandemiczną sytuacją Niemcy zobaczyli, co tam się dzieje, chyba ogłosiliby zakaz wjazdu czeskich obywateli do swojego kraju. Podczas gdy u naszych zachodnich sąsiadów, wielu nadal nosi maseczkę nawet na ulicy, w Czechach w lokalu mieszczącym około 100 osób, przebywało jakieś 3-4 razy tyle. - Ooooo, Polaki, jak ja was lubię. Was i Bartosza Zmarzlika - usłyszeliśmy w przerwie między biegami, oglądanymi na wielkim telewizorze. Te słowa padły od Lukasa Drymla, miejscowego bohatera i człowieka niezwykle lubianego i otwartego. Pozował z kibicami do zdjęć, raczył się piwem i po prostu dobrze bawił. W knajpie było paru innych żużlowców, jak np. Josef Franc czy Anze Grmek. Były też niebędące zawodnikami osoby ze środowiska żużlowego, które do Pardubic przyjechały towarzysko. Czechy nie sprzyjają diecie Sobota rozpoczęła się od zawodów flat tracku, które wielu widziało po raz pierwszy w życiu. W zasadzie nie pomylimy się twierdząc, że to motocross na torze żużlowym. Emocji mniej niż na speedwayu, ale ciekawa odmiana. Wielu fanów w czasie tych zawodów zajmowało się jednak konsumpcją. A było co konsumować. Golonki, makarony, kołacze, kapusta czy słynne halouski (czeskie kluski ziemniaczane) robiły furorę. Niektórzy jedli przez cały czas. Jedyną bolączką był brak możliwości zapłacenia kartą, a korony schodziły szybko. Czeskie jedzenie jest pyszne, ale niesamowicie tłuste i kaloryczne. 10 dni w tym kraju, to 10 kg więcej. Nasi sąsiedzi uwielbiają takie potrawy, które w dodatku często jeszcze zapijają piwem. A to już kaloryczna bomba. Na szczęście, Zlata Prilba jest tylko raz do roku. W przeciwnym razie wiele osób po paru turniejach musiałoby następnym razem kupować dla siebie bilet grupowy. Dla niektórych było za dużo Wliczając piątkowe zawody IMŚJ, sobotni flat track i Zlatą Stuhę oraz niedzielną Zlatą Prilbę, widzowie w Pardubicach obejrzeli w ciągu 48 godzin aż 83 biegi! To dużo. Bardzo dużo. Niektórzy narzekali, że aż nudno się robi. Taki jednak urok tych zawodów. To święto speedwaya, więc musi być dużo ścigania. Tor po niedzielnej Prilbie był niczym betonowa ściana. Przy krawężniku nawierzchnia praktycznie aż się zeszlifowała. Koniec żużla nie był jednak dla nas, jak i wielu innych zgromadzonych na stadionie końcem sportowego weekendu. Tuż po dekoracji mnóstwo osób ruszyło czym prędzej do oddalonej o 6 km hali lodowej, gdzie o 18:00 odbywał się mecz hokejowej Extraligi pomiędzy Dynamem Pardubice a Rytiri Kladno. W barwach gości zagrał niemal 50-letni Jaromir Jagr, jeden z najlepszych hokeistów w historii i najbardziej znany z grających obecnie w Europie. Żużlowi kibice uwielbiają jeździć do ośrodków, w których jeszcze nie byli. Pardubice to coś, co warto "zaliczyć". Jeden wróci, a inny może nie. W każdym razie atmosfera tego miejsca jest niepowtarzalna. Pozycja obowiązkowa dla każdego fana, który lubi żużlowe podróże.