Nie zabrakło też byłego oczywiście byłej gwiazdy Apatora Toruń, dwukrotnego drużynowego mistrza Polski z tym zespołem i indywidualnego mistrza kraju z 1986 roku - Wojciecha Żabiałowicza. - Na trybunach komplet widzów, dwóch Polaków na podium: Bartosz Zmarzlik wygrał, a Maciej Janowski zajął trzecie miejsce. Jak podobały się panu sobotnie zawody? - Atmosfera super. Fajnie było patrzeć na ten doping polskiej publiczności. Szkoda tylko, że ścigania niewiele. Jak dla mnie Phil Morris znów przesadził z nawierzchnią, jak w piątek, ale tym razem w drugą stronę. Tor był zbyt sypki, mało przyczepny, za mało nawilgocony. Szkoda też, że już przed turniejem sprawa złota była już w zasadzie rozstrzygnięta, bo mogło być jeszcze piękniej. Wielki szacunek jednak dla Bartka Zmarzlika, bo zrobił w sobotę tyle ile mógł. Starał się naprawdę bardzo. Nie udało się, trudno. Artiom Łaguta w piątek wygrał zyskał 9-punktową przewagę i po prostu skutecznie jej bronił. - Gdy Rosjanin po trzech seriach miał kłopoty i ledwo trzy punkty na koncie, wydawało się, że może nie wjechać do półfinału. Poczuł pan wtedy, iż to może się jednak udać i Polak sięgnie po trzeci z rzędu tytuł mistrza świata. - Oglądałem mecz w towarzystwie byłych żużlowców z Gorzowa, Leszna oraz Gdańska i wszyscy wtedy liczyliśmy, że to się uda. Dwa ostatnie starty Łaguty w rundzie zasadniczej to była jednak mistrzowska klasa. Wypalił kosmicznie. - Srebrny medal Bartosza Zmarzlika możemy rozpatrywać w kategorii rozczarowania? - Absolutnie nie! Moim zdaniem to podwójny sukces, że po dwóch kolejnych mistrzowskich sezonach, wyczerpujących zwłaszcza psychicznie, znalazł w sobie siły by powalczyć o kolejny medal. To srebro trzeba docenić. To facet urodzony dla żużla! W wieku 26 lat ma już w sumie 5 medali indywidualnych mistrzostw świata. To naprawdę niewiarygodny wyczyn. A, że tym razem nie udało się zdobyć złota. Cóż, taki jest sport.