Żużel to nie NBA Polska mesjaszem światowego żużla. Podobnie jak przed rokiem większość turniejów Grand Prix zaplanowano w naszym kraju. Oczywiście taki stan rzeczy to "zasługa" pandemii koronawirusa, która skutecznie odstraszyła organizatorów z innych państw europejskich. Drugi powód to oczywiście niemałe pieniądze płynące z portfeli miast, klubów i bogatych sponsorów, a to obecnemu promotorowi (BSI) jest niewątpliwie na rękę. Do myślenia dają już same liczby. Na czternaście ostatnich rund aż dziesięć odbyło się w Polsce. Od końcówki sierpnia zeszłego roku najlepsi żużlowcy świata gościli we Wrocławiu (4 razy), Gorzowie (2 razy), Toruniu (2 razy) oraz Lublinie (2 razy). Turniej, na który kiedyś niektórzy fani czekali przez cały sezon, stał się w tym momencie chlebem powszednim. Niestety obniżył się przez to prestiż zmagań o miano najlepszego zawodnika globu. Dyscyplina po prostu stanęła w miejscu. - Jeśli wybieramy indywidualnego mistrza świata, to ranga tego musi być, jak to mówi nazwa, światowa. Rundy muszą być zróżnicowane. My nie jesteśmy ligą NBA, którą wszyscy oglądają. Żużel jest sportem o wiele mniej popularnym, więc musi się rozwijać, czyli poszerzać swoje horyzonty i niczym pajęcza sieć rozrzucać rundy po różnych regionach, by to wpływało na rozwój dyscypliny w tych krajach. A nawet jeśli nie na rozwój, to na promocję, by w przyszłości pozyskiwać konkretne marki i nowych odbiorców - twierdzi Jacek Gumowski. Co za dużo, to niezdrowo Efekty nadmiarowej ilości zawodów w Polsce niestety powoli zaczynają być widoczne. Chociażby w tym roku nie udało się w pełni zapełnić choćby jednego obiektu, pomimo że umożliwiają to obecnie panujące obostrzenia. Kibice robią się zwyczajnie rozleniwieni i nie traktują Grand Prix w kategoriach czegoś wyjątkowego. Nowi promotorzy (Discovery) mają więc twardy orzech do zgryzienia, ponieważ trzeba działać jak najszybciej, by jeszcze bardziej nie pogorszyć sytuacji. - Uważam, że rundy w Polsce powinny być maksymalnie cztery, ale nie za każdym razem. Najlepiej byłoby, jakby czwarta dochodziła co dwa lata w formie takiej perełki, by u niektórych wprowadzić modę na żużel. Warszawa jest tu na przykład jak najbardziej wskazana. Najlepsi na świecie powinni rywalizować w trzech miastach w naszym kraju, a resztę powinna obsadzić cała Europa i ewentualnie inne kontynenty, jeśli nadarzy się taka okazja - radzi nasz ekspert. Mniejsze miasta przyszłością cyklu Nie da się ukryć faktu, iż czarny sport króluje głównie w mniejszych miastach. Jedynym wyjątkiem w Polsce jest właściwie Wrocław, gdzie Betard Sparta dość solidnie poczyna sobie na ligowym podwórku, a Stadion Olimpijski regularnie odwiedzają tłumy kibiców. Zdaniem byłego szefa marketingu Stali, Amerykanie przejmujący cykl w sezonie 2022 powinni szerokim łukiem omijać wielkie aglomeracje. - Żużel nie jest sportem o zasięgu globalnym, dlatego osobiście wychodzę z założenia, by rundy Grand Prix odbywały się w miastach, które mają do 150 tysięcy mieszkańców. Zdecydowanie byłoby to najlepsze rozwiązanie dla wszystkich, ponieważ w takich miastach zwykle jest rewelacyjna frekwencja. Gdy do tego dodamy jeszcze gminy ościenne, to stadion z reguły jest wypełniony na fulla - mówi. Nie bez znaczenia pozostaje również samo położenie danej miejscowości. - Należy to rozszerzyć. Odległość między polskimi organizatorami rund musi być solidna. Na zachodzie kraju widzę więc Gorzów. Środek i część północy ściągnie Toruń. Do tego wystarczy co jakiś czas dokleić inne miasto, na przykład Lublin - puentuje Gumowski. W najbliższą sobotę polski maraton w końcu dobiegnie końca. Najlepsi żużlowcy świata tym razem wybiorą się do szwedzkiej Malilli. Po niej czekają nas zmagania w rosyjskim Togliatti i duńskim Vojens. Cykl tradycyjnie zakończy się w Toruniu.