Guestrow to niewielkie miasteczko położone w północno-wschodnich Niemczech, około 250 km od Szczecina. Liczbą mieszkańców może konkurować z takimi metropoliami Rzeczypospolitej jak Łowicz, Łuków czy Brodnica. Słynie z renesansowego zamku oraz stadionu żużlowego ulokowanego między sporej wielkości lasem, a tłumnie odwiedzanym przez tutejszych jeziorem. Sceneria dookoła tej areny rzeczywiście bardziej przypomina lokalizację dla wiejskich dożynek niż turnieju rangi Mistrzostw Europy. Sam stadion zbudowany jest równie ciekawie. Kibiców przesiąkniętych stereotypami o upadku zachodnioeuropejskiego żużla już na pierwszy rzut oka zaskakuje widok krytej trybuny przy starcie. Jeszcze bardziej interesujący obraz zauważają po wejściu na stadion - brak miejsc siedzących! No dobrze, to niezupełnie prawda. Trybuny - poza pokrytym trawą nasypem na pierwszym łuku, gdzie kibice zasiadają piknikowym zwyczajem na kocach - składają się z betonowych schodków, jakie Polacy kojarzą choćby z Bulwarów Wiślanych w Warszawie. Mało kto siada bezpośrednio na nich, większość fanów na stadion przybywa wyposażona w rozkładane krzesełka wędkarskie. Bramy stadionu otwarto o 17:00, dokładnie 3 godziny przed startem pierwszego wyścigu. - To stanowczo za późno - denerwowali się niemieccy kibice. Dla nich zawody żużlowe oznaczają całodzienną imprezę na trybunach. Podczas spotkań Bundesligi sączą pierwsze złociste napoje z pianką zanim do parku maszyn zdążą dotrzeć ostatni żużlowcy. W sobotę przed furtkami już około południa pojawili się pierwsi miłośnicy żużla umilający sobie oczekiwanie lokalnymi trunkami i kiełbasą z grilla. Niemieckie władze wydały zezwolenie na wpuszczenie 2,5 tysiąca fanów. Nie trzeba sokolego wzroku, by zauważyć, że na trybunach zasiadło ich o wiele więcej. To akurat standard zaczerpnięty z Rzeczypospolitej, wszyscy pamiętamy przecież słynne "25 procent" na meczach we Wrocławiu czy Krośnie. W ubiorze kibiców dominowała zieleń - po części ze względu na barwy klubowe lokalnego klubu żużlowego, jednak nie mniej z powodu... Patryka Dudka. W barwy zielonogórzanina odziana była nie tylko spora grupa sympatyków Falubazu obecna na trybunach, ale także wielu Niemców! Spora część z nich deklarowała, iż to właśnie "Duzers" jest ich ulubionym zawodnikiem. W prywatnych rozmowach tłumaczyli to nie tylko jego piękną sylwetką, ale także przyjaznym usposobieniem i latami startów w Bundeslidze. Same zawody nie przysporzyły zbyt wielu emocji, jednak tamtejsi kibice nie wyglądali na znudzonych. Cieszyli się z możliwości oglądania europejskiej czołówki i najzwyklejszego w świecie spotkania z ludźmi podzielającymi ich zainteresowania. Brudershafty stadionowym piwem odbywały się na okrągło. Rozwinięta dużo bardziej od polskiej stadionowa gastronomia uwijała się jak w ukropie. Gulasze, ryby, kiełbasy, karkówki, grochówki, a nawet smażone na smalcu słodkie "ciepłe czapki" - jedzenia przygotowano niczym dla całego wagonu atletów z wiersza Juliana Tuwima. Polskich kibiców najbardziej zdziwił dystans od trybun do toru. Stojąc u dołu trybuny głównej co wyżsi fani mogliby z łatwością puknąć w kask zawodnika startującego z czwartego pola. Strach pomyśleć jak takie rozwiązanie sprawdziłoby się podczas "najgorętszych" spotkań polskiej ligi. Ci przyjezdni, którzy wybrali tę właśnie lokalizację do oglądania zawodów szybko przypomnieli sobie o dawno zapomnianej w Polsce właściwości czarnego sportu - brudzie. Biel ich koszulek została szybko pokryta warstwą tradycyjnej czarnej nawierzchni. Po ostatnim biegu stadion nie wyglądał na opustoszały. Polscy kibice często opuszczają trybuny jeszcze przed odegraniem hymnu dla zwycięzcy, tam niektórzy zostawali na nich jeszcze długie godziny. Biesiadom i śpiewom nie było końca niczym na dobrym wiejskim festynie. Czy to źle? - Polski żużel tak szybko goni za piłką nożną i Formułą 1, że po drodze zgubił prawdziwy speedway - odpowiada mi sączący kilkunaste z rzędu piwo staruszek z Teterowa.