Tak naprawdę to właśnie w takich sytuacjach dostrzegamy, że żużel nie jest sportem dla normalnych ludzi. Gdy w siatkówce zawodnik, ratując punkt, wybiegnie za barierkę, komentatorzy drżą ze strachu, by tylko gdzieś tam nie napotkał np. krzesła, przez które skręci kostkę. Piłkarz trącony przez rywala w polu karnym pada niczym uderzony przez pędzący pociąg, a potem jeszcze zwija się z bólu przez 15 minut. A żużlowiec? Uderza w bandę z prędkością 100 km/h i jedzie dalej w zawodach. Po nich z kolei okazuje się, że ma złamaną rękę, ale jakoś w trakcie meczu tego nie zauważył. Są przypadki, w których zawodnik postanawia zaryzykować zdrowiem lub życiem, by dowieźć korzystny wynik. Jason Doyle stracił w 2016 roku niemal pewny tytuł mistrzowski przez upadek podczas rundy GP w Toruniu. Gdy rok później miał kontuzję śródstopia, postanowił, że musi z tym jeździć, bo znowu mu sprzątną złoto sprzed nosa. Do prezentacji wychodził o kulach, co budziło mieszane uczucia. Jedni mówili o wielkim harcie ducha, inni o skrajnej głupocie i narażaniu siebie i kolegów z toru na wielkie niebezpieczeństwo. W lipcu zeszłego roku poważnej kontuzji doznał David Bellego, lider Abramczyk Polonii. Francuz nabawił się urazu także w Toruniu, podczas SEC. Wydawało się, że nie ma szans na jego powrót jeszcze w tamtym sezonie. Jego klub był jednak na autostradzie do II ligi i bezradny Jerzy Kanclerz nie wiedział już, co zrobić. Transfery Batchelora czy Lamparta niewiele dały. O dziwo, na kilka ostatnich meczów wrócił Bellego, który bardzo jednak ryzykował. Kolejny upadek i kontuzję kręgosłupa mógł przypłacić kalectwem. Poświęcenie dla drużyny godne pochwalenia. Życie pokazało jednak, że to nie przez nieobecność Francuza Polonia jechała tak słabo, bo drużyna obudziła się dopiero pod koniec rozgrywek, kiedy to w niebywałą zapaść wpadł z kolei niemal pewny utrzymania Lokomotiv. - Żużlowcy to gladiatorzy. Jak jest coś dużego do wygrania, to zdarza się, że zapominają o bólu i jeżdżą z kontuzjami - mówi nam Wojciech Dankiewicz, żużlowy ekspert nSport+. - Niemniej niektóre sytuacje rzeczywiście wyglądają groźnie. Może lekarze powinni bardziej ingerować w decyzje zawodników o starcie w meczu? Ja w ogóle jestem za tym, by żużlowcy przechodzili co jakiś czas obowiązkowe badania, np. krwi, by wykluczyć brak mikro i marko elementów w organizmie, a które mają wpływ na koncentrację - dodaje. Środowisko dość sceptycznie podchodzi do przypadków takich, jak Doyle, Bellego czy wielu innych. Mówi się, że to narażanie zdrowia rywali. - Na pewno występ z kontuzją niesie ze sobą jakieś zagrożenie. Ważna sprawa to także rodzaj urazu, bo przecież jeden drugiemu nierówny. Urazy neurologiczne są zdecydowanie poważniejsze od ortopedycznych. Wiemy też, chociażby, że w żużlu lewa noga jest mniej ważna od prawej - słyszymy. Oponenci jazdy z kontuzją zadają proste pytanie: jak człowiek chodzący o kulach może być zdolny do jazdy w meczu? - Jest w tym trochę racji. Pamiętam jednak Jasona z tamtych czasów. Był tak zawzięty i zdeterminowany, że śmiało, można było nazwać go herosem i dla mnie taki właśnie był. Zresztą pamiętamy, jak on świetnie z tym urazem jeździł. Tak na dobrą sprawę w niczym mu to nie przeszkadzało - podsumowuje Dankiewicz. Problem jazdy z poważną kontuzją jest więc swego rodzaju dylematem moralnym. Należy docenić poświęcenie, ale z drugiej strony zganić za podejście na zasadzie "po trupach do celu". Zawsze przecież w trakcie biegu może się okazać, że ból połączony z narastającym zmęczeniem uniemożliwia kontrolę motocykla, a na reakcję będzie już za późno. Treningowe jazdy bez presji i rywala obok nie oddają tego, co czeka zawodnika w warunkach meczowych. Tam często następuje brutalna weryfikacja. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź