Już przed wylotem Moje Bermudy Stali na zgrupowanie na Teneryfie pisaliśmy, że to wielce ryzykowna wyprawa. Oczywiście z powodu koronawirusa i obowiązujących procedur. Na dokładkę Stal podniosła sobie poprzeczkę, bo wraz z zawodnikami lecieli sponsorzy i rodziny. Przy tak licznej grupie ryzyko zakażenia, a co za tym idzie izolacji, rośnie. Co prawda klub zapewniał, że kontakt drużyny ze sponsorami będzie ograniczony, ale wiadomo, jak to w takich sytuacjach bywa. Niemniej dopiero na miejscu przekonamy się, czy Stal uniknęła najgorszego. Przed wylotem, w związku z tym, że przez Niemcy gorzowianie lecą tranzytem, nikt z ekipy nie roił testów. W każdym razie ostatnie chwile przed wylotem były bardzo nerwowe. Najpierw okazało się, że nie leci Martin Vaculik. Słowak musiał zostać w domu z powodu zakażenia logopedy syna i kilkoro dzieci, które tam chodziły. Vaculik, choć nie miał koronawiriusa, z urzędu został objęty kwarantanną. Okazuje się, że straty mogły być gorsze. Pierwszy test dał niejednoznaczny wynik u Andersa Thomsena. Test trzeba było powtórzyć. Za drugim razem wszystko było w porządku, ale można sobie wyobrazić, ile stresu kosztowała ta sytuacja samego zawodnika. Testy przed wyjazdem wykluczyły z lotu kilka osób z grona sponsorów i starszą córkę dyrektora klubu Tomasza Michalskiego. On sam poleciał na Teneryfę, ale wrócił przed czasem. Podobno jednak nie miało to związku ze sprawami zdrowotnymi. Przed wylotem on też był w grupie testowanych, miał wynik negatywny. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź