Andrzej Wyglenda powoli zbliża się do 80. urodzin. Przyszedł na świat 4 maja 1941 roku. Legendarny zawodnik był bohaterem Rybnickiego Magazynu Żużlowego. Podczas ponad 40-minutowej rozmowy opowiedział o swojej bogatej w sukcesy karierze, a także porównał obecny żużel do tego sprzed lat. Porównać jednak ciężko, bo to dwa inne światy. Andrzej Wyglenda w 2021 roku W pandemicznych czasach starsi ludzie muszą na siebie podwójnie uważać. Andrzej Wyglenda na szczęście czuje się dobrze, aktywnie spędza czas, myśli też o przyszłości rybnickiego żużla. - Czy zdrowie dopisuje? Jak na razie, to tak. Oby tak dalej. No nie wiem, czy mógłbym zawstydzić kondycją niejednego 40 czy 50-latka. Jeżdżę jednak na rowerze po 7-10 kilometrów dziennie. Tylko źle się czuję z tym, że od 2-3 dni pogoda na to nie pozwala - powiedział Wyglenda na początku rozmowy. Kibice ROW-u chcieliby zobaczyć kolejnych następców m.in. Wyglendy czy Antoniego Woryny. Żywa legenda rybnickiego żużla stara się przyglądać i doradzać poznającym rzemiosło adeptom. - Współpracuję z Antonim Skupniem. Zawsze mieliśmy dobry kontakt, więc współpraca układa się bardzo dobrze. On jeździł, kiedy byłem trenerem. To dobry fachowiec. Co ja powiedziałbym w parkingu, to on to mówi do tych adeptów już na samym starcie. Widać, że ma te same spostrzeżenia, co ja. Adepci robią postępy. Czy z tej mąki będzie chleb? Jak na razie widzę trójkę - są to 12-latkowie, więc będą rokować dopiero za 3-4 lata. Mają jednak do tego smykałkę. Mam nadzieję, że coś z nich będzie - dodał. Kiedyś żużel był zupełnie inny Obecnego żużla nie da się porównać do tego sprzed wielu lat. - Za moich czasów wyglądało to całkiem inaczej. Jak ja zaczynałem z Antonim Woryną i Waldkiem Motyką, to trener Józef Wieczorek był pierwszym trenerem i miał do wyboru 85 adeptów. Było z czego przebierać. Powiedział, że mam zjeść jeszcze kilkanaście bochenków chleba i potem mam powrócić. Bardzo szybko wróciłem. Złożyło się tak, że na treningu był nasz ówczesny prezes Trawiński. Pokazał na mnie i powiedział "tego proszę mi zostawić". Dzięki niemu pozostałem w gronie adeptów - przyznał 79-latek. - Skład drużyny był taki, że rzeczywiście ciężko było się do niego dostać. Maj, Tkocz, Wieczorek, Filip, Berliński, Erwin Maj, Stefan Lip. Kibic zawsze żąda, żeby była duża rywalizacja. Wciskano nam - przepraszam za wyrażenie - kit, że nie współpracujemy itd. To całkiem inaczej wyglądało, żyliśmy jak rodzina. Oczywiście, jeden lubi tego, a drugi tego, więc powstały pary. Trzymałem ze Staszkiem Tkoczem. Ówczesny wybitny kierownik sekcji żużlowej - o którym mało kto wspomina - Jerzy Kubik był dla nas drugim ojcem. Miał duży wkład w wyniki. Nie trener wybierał skład, tylko on. Tak samo było ze zmianami podczas spotkania. Tym żył, był na każdym treningu. Debiutowałem w wyjazdowym meczu z Unią Leszno - wspomniał. Nie było wygody W obecnych czasach sportowcy podróżują samolotami. Nie inaczej jest w przypadku żużlowców. Jak wyglądały wyjazdy np. do Anglii, kiedy na torze ścigał się Andrzej Wyglenda? - Nigdy samolotem. Podróżowało dwóch zawodników z mechanikiem, przyczepka, pełny bagażnik z narzędzia i kevlarami. Do Helsinek wyprawa trwała trzy dni? (Śmiech). Można tak powiedzieć. Wtedy trasa była wyznaczana politycznie, a nie ekonomicznie. Musieliśmy jechać pociągiem do Moskwy, a z Moskwy do Helsinek. To były klubowe wyjazdy - motocykle i wszystkie inne przedmioty były w wagonach towarowych, a my siedzieliśmy w osobowych. Nie można było zarobić na żużlu. Wiadomo, że to nie było zawodowstwo - wyjaśnił Wyglenda. Szczególne zawody? - Mistrzostwa świata par z 1971 roku. To były dla mnie szczególne zawody, bo decydujące słowo miałem ja. Szczakiel był młody, decydowałem, jak będziemy jeździć, z którego pola itd. Wtedy nie potrafił jeździć po małej, w jednym biegu na treningu pojechał ze mną prosto w deski. Musiałem zamknąć gaz, żeby się nie rozwalić. Nie mówiłem, że z nim nie pojadę. Powiedziałem, że pojadę, jeśli zawsze będzie startował z zewnętrznych torów. Inaczej się pozabijamy, a nas będą mijać. Jurkowi 3 i 4 pole pasowało - podkreślił. Para Wyglenda - Szczakiel w 1971 roku na torze w Rybniku pokonała wszystkich rywali i wywalczyła złoty medal mistrzostw świata par. To był gigantyczny sukces dla naszego kraju. - Uczucie, że jestem mistrzem świata? To dociera dopiero po paru dniach. Na początku człowiek o tym nie myśli. Nie słyszałem wiwatującej publiki. Dostaliśmy wtedy na dwóch 5 555 złotych - wyznał były doskonały żużlowiec. Brak mistrzostwa świata indywidualnie - Po prostu nie wytrzymałem psychicznie. Zaczęło się od tego, że kiedy pierwszy raz dostałem się do finału mistrzostw świata, to miałem takiego pecha, że był on akurat na Wembley. Słyszeliśmy tyle od Mariana Kaisera i Floriana Kapały, że to nie jest tor do jazdy. Byłem negatywnie nastawiony do tego toru i stadionu. Byłem tak zdenerwowany, że na treningu zapomniałem ubrać "laczek" i pojechałem prosto w płot - przypomniał. W Szwecji ze Zbigniewem Podleckim mieliśmy cholernego pecha. Na treningu dawaliśmy sobie radę. Dzień przed zawodami - czy w nocy - spadła jednak straszna ulewa. U nas by odwołano turniej, tam tego nie zrobili, bo bilety były wyprzedane. Zrobili z tego jedno wielkie błoto i jeździliśmy. Całkowicie wytrącili nas z równowagi - kontynuował. Zawody, które zapamiętał oraz najcenniejsze wyróżnienie - Finał Indywidualnych Mistrzostw Europy z 1967 roku we Wrocławiu. Bo zdobyłem ten tytuł. Dziennikarze robili ze mnie mistrza świata, bo wygrałem pierwszą eliminację, drugą, finał kontynentalny, finał europejski. A mistrzostwa świata odbyły się na Wembley i wpadka. Bardzo zapamiętam zawody w Niemczech, w Kempten. Wygraliśmy ze Szwedami, Anglikami i Rosjanami. Po meczu stawaliśmy na podium, zagrali hymn, widziałem grono śpiewających Polaków. Łezki mi poleciały. A najcenniejsze wyróżnienie? Myślę, że mistrzostwo Europy. Jest też puchar, gdzie zostałem sportowcem stulecia regionu rybnicko-raciborskiego. Wybrali mnie obywatele - stwierdził rybniczanin. Wypadek, który zakończył mu karierę Wyglenda karierę zakończył w wieku 35 lat, wskutek upadku na torze w Bydgoszczy, który uszkodził mu kręgosłup. Walczył o powrót na tor do samego końca, jednak komisja lekarska wydała mu zakaz uprawiania sportu. - Uderzyłem nogami w ogrodzenie. Pech chciał, że nie pomiędzy słupkami, a tam gdzie był słupek. To złamało mój kręgosłup. Liczyłem na powrót na tor. Przygotowywałem się całą zimę, pół roku byłem w połowie zagipsowany. Rozpłakałem się, mając 35 lat ciężko było poukładać sobie życie - podsumował. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź